Strony

czwartek, 25 czerwca 2015

"Młodzi i Film 2015": Sporo świetnego kina

Noc Walpurgi
Za mną półmetek festiwalowych wydarzeń, a dzieje się w Koszalinie dużo i intensywnie. "Młodzi i Film" to spotkanie z kinem debiutantów lub twórców na początku swojej drogi. Można się zachwycić, choć niestety nie wszystkimi propozycjami.

Skupię się jednak w tej relacji na propozycjach zdecydowanie udanych, do których mam chęć powracać i o nich rozmawiać. Najważniejszym z premierowych dla mnie seansów była "Noc Walpurgi". To nie jest kino proste i przyjemne w odbiorze, jeśli jednak lubimy na ekranie emocje poruszające ważne tematy, to zdecydowanie czeka na widza wielka nagroda. Jeden z ciekawszych debiutów w polskim kinie w ostatnich miesiącach. Umiejętne połączenie formy z treścią i osadzone na barkach dwójki tylko aktorów.

Czym wyróżnia się propozycja Marcina Bortkiewicza? Przede wszystkim formą, wizualną piękną prostotą, tematyką i kreacjami. Dawno nie obsadzana w ważnych rolach Małgorzata Zajączkowska wypadła rewelacyjnie w fascynującym aktorskim pojedynku z młodym i mało dziś jeszcze znanym Filipem Tłokińskim. Historia osadzona w świecie operowej divy z bagażem doświadczeń związanych z Holocaustem i II wojną światową to prawdziwy koncert wielkich tematów, emocjonalnych uniesień i znaczących wyzwań. Wszystko zaś w czarno-białej estetyce i zamknięte w kilku ścianach przepięknej i przerażającej rezydencji.

Mocno poruszające kino. Lubię ekstrema, a ten temat i sposób jego przedstawienia jest dla mnie spójny, czytelny, początkowo lżejszy, by z czasem zyskiwać na sile. Nie skupiono się tylko na jednym wątku historii, a cytatów do odnajdywania w filmie jest mnóstwo. Osobiście nie czuję się przytłoczony natłokiem wiedzy, uważam bowiem, że twórcy dobrze wyważyli proporcje. Takie historie chłonie się całym sobą.

"Noc Walpurgi" to film wymagający. Trzeba mu się poddać, chcieć wejść w ten świat, spróbować podążać za bohaterami, aż do wielkiego finału. Sporo po nim pozostaje w głowie, wiele trudnych zagadnień do przemyślenia. Wydaje mi się, że nie każdy przyjmie ten artystyczny film z należnym mu szacunkiem, ale mam nadzieję, że każdy otrzyma tutaj swoją lekcję. Premiera kinowa w planach.

Inaczej sprawa ma się z filmem "Wołanie" w reżyserii Marcina Dudziaka. To zdecydowanie nie moje kino, bo też kontemplacyjne historie płynące wraz z nurtem rzeki nie wywołują specjalnie mojego zachwytu. Artysta-reżyser wybrał swoją drogę i zapewne z pełną świadomością pominął bardziej istotne dla mnie elementy filmowej narracji. Bohaterami opowieści są ojciec i syn, którzy udają się na męską wyprawę w głąb lasu (w dużym skrócie). W tym miejscu filmowa historia mogła pójść w dwóch kierunkach, ale zamiast survival dramatu otrzymaliśmy artystyczną i wyciszoną opowieść o dwóch facetach, z której ja niestety wiele nie wynoszę. Taki to wybór reżysera – uszanuję go więc. Mógł jednak film ten podążać w nieco mocniejszym kierunku, akcenty mogłyby być wyraźniejsze, a dramatyczne zdarzenia pojawić się znacznie wcześniej. Był potencjał na taką opowieść, bo świadczy o tym końcówka i dramatyczne spotkanie bohaterów z niespodziewanymi gośćmi. To nie jest niestety film dla szerokiego widza więc wielkie emocje będą zapewne udziałem osób szukających w kinie bardzo  wyciszonych opowieści. Dodam jeszcze, że świetnie "Wołanie" zostało skadrowane, ma swój bardzo ciekawy styl i dobre aktorstwo.

Kolejna filmowa petarda to znany już "szerokiej" widowni film "Między nami dobrze jest" Grzegorza Jarzyny, którego scenariusz powstał na podstawie dokonań Doroty Masłowskiej. Trzeba umiejętnie wejść w tę narracje, w tak opowiedzianą historię, z jej wszystkimi znaczeniami, metaforami i spojrzeniem na świat. Muszę to obejrzeć jeszcze raz… Potrzeba skupienia i wypoczętej głowy, by przyjąć taką dawkę emocjonalnych doznań. Nie będę nawet próbował mierzyć się z tym filmem. Napiszę tylko, że to mocna rzecz – trochę teatr jednak, ale z filmowych charakterem.

Nieco inaczej do opowieści podeszli twórcy filmu "Arizona w mojej głowie". Mam wrażenie, że miałem do czynienia ze spaghetti-westernem rozgrywającym się na polskiej prowincji. Oto dwójka samotnych facetów podróżuje i rozmontowuje budki telefoniczne. Obaj zamknięci w sobie i po przejściach, małomówni i celowo odpychający. W tle westernowy klimat, cytaty z historii dzikiego zachodu i bardzo powolna narracja mająca na celu zbliżenie widza do bohaterów. Krzysztof Kiersznowski i Eryk Lubos zdecydowanie sprostali zadaniu, jednak całość bardzo jest trudna do przebrnięcia. Ciekawa koncepcja i kolejny artysta w kinie ukazuje swój świat.

Z krótkich metraży moją szczególną uwagę wywołały dwie propozycje. "Dzień babci" oraz "Kac". Pierwszy z perfekcyjnym scenariuszem i Anną Dymną w głównej roli. Bardzo dobrze poprowadzona historia, pełna niespodzianek i zaskakujących rozwiązań. Dwójka ludzi, tak różnych, ale tak sobie wzajemnie potrzebnych. Świetne kino! Drugi to film pełny absurdu charakterystycznego dla Macieja Buchwalda, o świecie urzędników zajmujących się… kacem. Szkoda, że całość trwa tylko 15 minut. Kapitalny pomysł i wiele ciekawych rozwiązań w tak krótkim czasie. Całość mknie i chwilę po seansie chce się zdecydowanie więcej. Jest talent! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz