Strony

środa, 18 listopada 2015

CAMERIMAGE 2015. „Barany” w Islandii, „Nad morzem” we Francji, „Czerwony pająk” w Krakowie

Barany. Islandzka opowieść
Trwa festiwal Camerimage 2015. Kolejny zestaw obejrzanych filmów wyróżnia się miejscami, w których rozgrywają się zaprezentowane historie. Każda inna i na swój sposób bardzo ciekawa. Jest Islandia, Francja, Kraków i Chile. Miejsca te grają w filmach, są ich częściami, pełnią ważną rolę.

Jednym z najbardziej oczekiwanych przeze mnie filmów tegorocznego Camerimage był film „Barany. Islandzka opowieść”, bodajże najczęściej w tym roku nagradzana europejska produkcja. Miejsce akcji: Islandia. W tym świecie garstka ludzie żyje z hodowli owiec i są one dla nich całym życiem. Na wielkiej przestrzeni mieszka dwóch braci, którzy nie rozmawiali ze sobą od 40 lat. Każdy z nich ma osobne gospodarstwo, swoją zagrodę i swoje owce. Na pierwszy rzut oka są do siebie podobni, ale z czasem poznamy znaczące różnice między nimi. Tragedia jaka ich spotka, wiele tutaj zmieni. Zanim jednak do niej dojdzie oglądamy świat wypełniony ciężką pracą i rytuałami dnia codziennego. Jest ten film ciekawą hybrydą łączącą wiele nastrojów. Na początku wydaje się nam, że to tylko dramat, ale za chwilę pojawia się skandynawski chłodny humor, a wraz z akcją nastrój powagi narasta i w końcówce doświadczamy niemal thrillera. Takie połączenie nie zawsze się udaje, ale „Barany. Islandzka opowieść” radzą sobie znakomicie. Widz idzie za historią, a ta na każdym kroku potrafi zaskakiwać, proponując coś świeżego i oryginalnego. Będę lubił film za pokazany świat wielkich przestrzeni i ludzkie charaktery. Ile to znamy takich historii o różnicach dzielących dwójkę bliskich sobie osób czy nawet grupy ludzi. „Barany…” świetnie pokazują jak wiele można stracić.

Nie ma tej oryginalności w filmie „Nad morzem”, kolejnym obrazie wyreżyserowanym przez Angelinę Jolie Pitt. Miejsce akcji: Francja. Reżyserka zabiera nas do słonecznego kraju, w drugiej połowie lat 70-tych i proponuje bardzo błahą i dość oczywistą opowieść o kryzysie małżeńskim. Bohaterowie mają problemy, których głęboki powód poznamy dopiero w końcówce filmu. Do tego czasu mąż i żona snują się po pięknej okolicy. On, pisarz popada w coraz większe problemy alkoholowe. Ona przeważnie pięknie wygląda i leży w pokoju hotelowym, od czasu do czasu przechadzając się po urokliwej okolicy. Jeśli miał to być folder reklamowy, to udał się znakomicie. Jolie nie zaproponowała niczego nowego w swoim scenariuszu. I choć całość ogląda się nie najgorzej, to niestety seans nie wnosi niczego ważnego do opowieści o związkach międzyludzkich, ich problemach, dramatach, grach i zabawach. „Nad morzem” wyróżnia się słonecznymi barwami, Bradem Pittem z wąsem, pięknymi zwiewnymi strojami Angeliny, francuskim krajobrazem i małym miasteczkiem. To za mało, aby film zapamiętać na dłużej.

Nad morzem
Takim filmem, który wejdzie do głowy będzie z pewnością „Czerwony pająk” Marcina Koszałki. Miejsce akcji: Kraków. Od dawna oczekiwany film jest dokładnie tym, czego oczekiwałem. To nieśpiesznie opowiedziana historia seryjnego mordercy z Krakowa z drugiej połowy lat 60-tych. W przeciwieństwie do wspomnianego amerykańskiego filmu, u Koszałki przeważa mroczny, ponury i odpychający nastrój. Kino lubi bardziej taki klimat. Sprzyja on opowieści, która ma w sobie duży ciężar. To nie jest thriller, a raczej psychologiczne studium młodego człowieka, który podejmuje swoją grę z seryjnym mordercą. Cała historia jest bardzo nieoczywista, potrafi nas uwieść, ale też zwieść. Koszałka nie idzie na łatwiznę. Mógłby z łatwością podkręcić opowieść elementami gatunkowymi, ale decyduje się na dramat psychologiczny, celowo zwalnia tempo byśmy mogli razem z nim wejść do przerażającego świata. Jest to na swój sposób bardzo pociągające, ale na dłużej zaczyna męczyć, jakby twórca chciał nas doprowadzić do takiego stanu. Film jest propozycją zdecydowanie dla wybranej grupy widzów. Na wielkie uznanie zasługuje przede wszystkim Filip Pławiak, odtwórca głównej roli. Jest też świetny jak zawsze Adam Woronowicz i grono innych doświadczonych aktorów. Marcin Koszałka postawił na formę i styl swojego filmu i zapewne dokładnie tak chciał zadebiutować. Przez „Czerwonego pająka” przewija się wiele elementów, miejsca i postaci znane z jego filmów dokumentalnych. Polska lat 60-tych odwzorowana została znakomicie, choć niespecjalnie tęsknię za takim światem.

Czerwony pająk
Z innych powodów nie będę tęsknił za filmem „33”. Miejsce akcji: Chile. Los 33 górników uwięzionych w zasypanej kopalni śledził przed kilku laty cały świat. Już zapomniałem, jaki cyrk towarzyszył tym dramatycznym wydarzeniom. Film niestety skutecznie mi o tym przypomniał, ale czy cieszę się z tego powodu? W amerykańskiej produkcji najlepiej wypada pierwsza część filmu, w której poznajemy bohaterów, doświadczamy katastrofy i dramatycznej walki górników o przeżycie. To co się dzieje na powierzchni jest znakiem naszych czasów. Walka rodzin o swoich bliskich, dzielni ratownicy i ich świdry, nadzieje, zwątpienia, smutki i radości, a do tego medialny cyrk i szlachetny polityk zabiegający o pomyślne przeprowadzenie całej operacji. Wszystko tutaj jest proste i bardzo oczywiste, a gdy zna się finał historii, to niestety „33” staje się produktem mało strawnym. W dodatku ładni aktorzy grają średnio urodziwych górników, bo Hollywood znacznie odmłodziło swoich bohaterów. Kilka rzeczy można zapisać na plus filmowi. Udało się dobrze pokazać górniczą katastrofę, bronią się zdjęcia podziemnego życia, miły dla oka jest Antonio Banderas. Największy minus to udział Juliette Binoche, która udaje Chilijską sprzedawczynię kanapek. Całość mogłaby spokojnie trafić do telewizji, do wieczornej ramówki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz