Strony

piątek, 8 listopada 2019

Hitler mnie śmieszy, a „Lighthouse” straszy

Jojo Rabbit
[10. AFF] Trwa we Wrocławiu American Film Festival i oglądam głównie produkcje utytułowane, z szansami na Oscary, z wielkimi kreacjami i takie które wkrótce mają szansę pojawić się w kinach. Mam już kilku moich faworytów.

Jak na człowieka mediów przystało, pozytywne wrażenie  zrobił na mnie film „Late Night”, który opowiada o fikcyjnej ikonie telewizji, gwieździe wieczornego telewizyjnego show, której czas powoli dobiega końca, a która otrzymuje ostatnią szansę na uratowanie swojej pozycji. Nieoczekiwanie osobą, która mocno przewraca jej świat jest młoda dziewczyna znikąd, zatrudniona do grona scenarzystów podupadającego programu. Scenariusz iskrzy ciętymi dialogami, fajnymi pomysłami, fantastyczną kreację stworzyła Emma Thompson, która moim zdaniem (i na dzień dzisiejszy) zasłużyła na Oscara. Pomysłodawczynią tego filmu jest Mindy Kaling, doskonale kojarzona gwiazda amerykańskiej komedii. To ona gra tutaj główną rolę i to ona napisała scenariusz do filmu. Gospodyni wieczornego programu to Katherine Newbury, postać fikcyjna, ale złożona z wielu podobnych telewizyjnych osobowości. Fajnie się ogląda ten świat, bo choć prezentuje on oczywistości, podany został z wielką klasą. Dawno tak dobrze nie bawiłem się na film, który co prawda przypomina w strukturze „Diabeł ubiera się u Prady”, ale zabiera nas do innego świata. O sprawach poważnych opowiada z humorem, rozumie kino, kocha widzów, wie jak z nimi rozmawiać. I co tu dużo mówić, Emma Thompson podoba mi się zdecydowanie bardziej niż Meryl Streep. [Ocena 8/10]

Pozostanę przy propozycjach komediowych, bo zdecydowanie na pochwałę zasługuje komedia kryminalna zatytułowana „Na noże” w reżyserii Riana Johnsona, tego od „Ostatniego Jedi”. Po tamtej porażce, Johnson musiał wyraźnie odreagować i napisał coś lżejszego. Powstał kryminał z komedią w jednym, zatrudniono zespół świetnych aktorów i pozwolono im bawić się intrygą. Świetne tempo, bardzo fajnie opisane charaktery, scenariuszowe niespodzianki, zabawa z narracją i wiele innych twórczych pomysłów. Tu nie ma chwili na oddech i tak właśnie powinno wyglądać kino rozrywkowe z Hollywood. A na deser znakomici aktorzy:  Ana de Armas, Jamie Lee Curtis, Toni Collette, Chris Evans, Don Johnson, Daniel Craig, Michael Shannon, Christopher Plummer. [Ocena 8/10]

Najlepszym filmem na AFF okazać może się, od dawna oczekiwany „Jojo Rabbit”. Nagroda publiczności na festiwalu w Toronto to spora rekomendacja, ale dla mnie najważniejszy jest tutaj reżyser,  pochodzący z Nowej Zelandii Taika Waititi. Niewiele w ostatnich latach pojawiło się komedii, które zachwycały mnie swoją oryginalnością. Taika Waititi ma na swoim koncie prześmiewcze „Orzeł kontra Rekin”, wampiryczne „Co robimy w ukryciu”, ale też „Dzikie łowy”, „Boy” i „Thor: Ragnarok”. Jego poczucie humoru jest mi bliskie, a w najnowszym „Jojo Rabbit” wybrzmiewa ze zdwojoną mocą. Losy młodego nazisty, który rozmawia z wyimaginowanym Adolfem Hitlerem, opowieść o ukrywającej się Żydówce, okrucieństwach wojny, stracie, nadziei i miłości. W „Jojo Rabbit” jest to wszystko, co czyni film wyjątkowym. Taika Waititi mocno przegina i znajdzie się zapewne na „czarnej liście” konserwatywnie myślącego społeczeństwa. Disney wraz ze studiem Fox kupił ten film i zapewne zgrzyta zębami na opowieść o Hitlerze w swojej bibliotece. Są to jednak tylko hasła i ogólniki. Warto bowiem wejść głębiej w tą historię, bo gdy obedrzemy film z tej genialnie zabawnej błazenady, odnajdziemy w nim pokłady ludzkiej wrażliwości, trafnej obserwacji naszych zachowań i postaw. To prawda, że bohaterami filmu są Naziści, ale są tam też inaczej myślący Niemcy. Nie ma mowy, aby autor gloryfikował hitlerowskie postawy, za to świetnie się bawi tymi schematami. Cieszy mnie najbardziej, że Taika Waititi nie ma dla widzów litości, to co z początku jest tylko komediową farsą z czasem zmienia się w miłosną opowieść i wojenny dramat. „Jojo Rabbit” to przykład, jak umiejętnie bawić się kinem, jak za pomocą niewybrednego humoru rozmawiać z widzem. Mnie ta opowieść przekonała w całości, rola Taika Waititi jako Adolfa Hitlera jest przecudowna, a The Beatles po niemiecku to mistrzostwo świata. Naszła mnie ochota na ponowny seans "Producentów" Mela Brooksa, a przypadkowo tylko Hitler od Waititi w kinach pojawi się na wiosnę. [Ocena 8/10]

Jeśli chcecie państwo poważnej opowieści o zbrodniach nazistów i krytyce takich postaw, to zdecydowanie warto zmierzyć się z „Ukrytym życiem”, najnowszym filmem Terrence’a Malicka. Amerykański reżyser nakręcił swój film w Europie, zapewne gdzieś w Niemczech i z niemieckimi aktorami w obsadzie (charakteryzacja od naszego Waldemara Pokromskiego). Film opowiada o pewnym Austriaku, który odmawia złożenia przysięgi na wierność Adolfowi Hitlerowi, za co spotyka go sroga kara. Niechęć bohatera do wojny, bezsens takiego świata, krytyka bezwzględnego uwielbienia dla wodza i jego idei, sprowadzają na Franza kłopoty. Żyjąca na wsi rodzina, zostaje przez lokalną społeczność odrzucona, ale mimo wielu wątpliwości, trwa w swoich postawach. Kino Malicka ma szczególny charakter, ten twórca nie reżyseruje, a raczej maluje swoje filmowe opowieści. Nie inaczej jest i tym razem, ale po kilku ostatnio mniej udanych propozycjach, tym razem Malick przepełnia swoją opowieść emocjami, poezją, chwilami oddechu, które znakomicie czyta się na ekranie. Ciekawa praca kamery, długie sceny w milczeniu, obrazy natury w konfrontacji z bezwzględnością tego świata, powodują że historia człowieka z ideałami wybrzmiewa szczególnie wyraźnie. „Ukryte życie” pokazuje nam czas II wojny światowej, ale postawa Franza jest aktualna także dziś. Ślepe posłuszeństwo, podążanie za populistycznymi hasłami, brak refleksji i życie bez podważenia oczywistości, doprowadzić mogą do smutnego końca. Pięknie to Malick opowiedział, historia jest mądra i przede wszystkim prawdziwa. Humanizm w kinie na najwyższym poziomie. [Ocena 8/10]

Wydarzeniem kina grozy jest w tym roku „Lighthouse” i zdecydowanie Robert Eggers wie, jak opowiadać swoje bajki. Ta przerażająca opowieść pięknie wybrzmiewa na dużym ekranie. Bo tylko seans kinowy „Lighthouse” ma sens. Czarno-biały ekran, w formacie 4:3, klimat rodem z niemieckiego ekspresjonizmu i klasycznych horrorów Universala z lat trzydziestych. Dwóch latarników i ich samotne chwile na oddalonej od lądu wyspie. Jest praca, ale też rodzi się szaleństwo. Wokół wieje wiatr, zbliża się sztorm, na jawie czy we śnie pojawiają się potwory, alkohol mąci w głowie. Nie da się opisać tych obrazów i nawet nie warto, to trzeba zobaczyć, przeżyć na własnej skórze. „Lighthouse” to małe dzieło sztuki, celebrujące każdy fragment taśmy filmowej, perfekcyjnie wykorzystujące półcienie, światło, dźwięk. Tego filmu się nie ogląda, w tym filmie człowiek jest. W środku tego świata, mrocznego i przerażającego. „Lighthouse” to nie jest kino dla wszystkich i zdecydowanie osoby nie przepadające za horrorami, mogą mieć z nim problem. Warto wtedy skupić się na grze aktorskiej wybitnych w swoich kreacjach Willema Dafoe i Roberta Pattinsona. [Ocena 8/10]

Warta poznania jest też historia, którą opowiedziano w filmie „Raport” z Adamem Driverem w głównej roli. Tytułowy dokument dotyczył tajnych więzień CIA i przesłuchań za pomocą tortur. USA nie przyznawało się do tego przez lata. Jeden człowiek otrzymał zadanie zbadania sprawy i zgromadził dowody, na takie postępowanie. Próbowano go więc uciszyć. Film krytycznie odnosi się do roli tych przesłuchań w walce z terrorystami i ja wierzę tej narracji. Takie tajne więzienie było też w Polsce i twórcy filmu pokazują to w swoim filmie. Nie jest to może przesadnie wybitne dzieło, bo za dużo tutaj gadania i gmatwania, ale też wartość poznawcza tajnych operacji i tego co dzieje się za naszymi plecami jest bardzo cenna. [Ocena 7,5/10]  

Bardzo też ciekawie o swojej przeszłości opowiada Shia LaBeouf. Ten popularny swego czasu młodociany aktor („Transformers”, „Indiana Jones 4”) w pewnym momencie przeszedł „załamanie”, jego zachowanie było dziwne i dziwaczne. Shia zniknął z ekranu dużych produkcji i po obejrzeniu autobiograficznego „Słodziaka” dowiedzą się państwo, co przytrafiło się chłopakowi. A przede wszystkim KTO mu się przytrafił. Shia LaBeouf rozlicza się ze swoim ojcem i światem, w jakim przyszło mu dorastać. Ta filmowa terapia boli przeokrutnie, ale Shia LaBeouf udowadnia, że jest aktorem genialnym. Wcielając się w postać swojego ojca sięgnął wyżyn aktorskich umiejętności. Oscar za rolę drugoplanową mu się zdecydowanie należy. [Ocena 7,5/10]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz