Strony

środa, 22 września 2021

U2 w polskim filmie. Oceniam "Żeby nie było śladów"

Trwa 46. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, dużo się dzieje, wiele już propozycji obejrzałem, oceny filmów znaleźć można w moim specjalnym Rankingu. Nieco więcej czasu poświęcić chciałem filmowi „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego, bo zapowiadałem go na blogu od dawna i projekt ten śledzę od pierwszej informacji o planach realizacji filmu na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza.  Efekt końcowy spełnił moje oczekiwania, a pojawienie się piosenki U2 w filmie uważam za genialne rozwiązanie. Jak wypadł polski kandydat do Oscara i czy ma szansę zawojować Hollywood?

Nie wszystkim przypadła do gustu scena, w której główny bohater filmu „Żeby nie było śladów”, leżąc na tapczanie, bardzo długo słucha pewnej piosenki. Zapewne znajdą się i tacy, którzy nie widzą z czym mają do czynienia. Spieszę donieść, że nie jest to jakiś przypadkowy utwór. Chodzi bowiem o New Year’s Day stworzony przez irlandzki zespół U2 około 1983 roku w hołdzie Lechowi Wałęsie, jego żony i w uznaniu walki Solidarności o wolność w Polsce. Wiele wskazuje na to, że po raz pierwszy w polskim filmie oficjalnie usłyszeć można tak klasyczny i ważny utwór zespołu U2.

„Żeby nie było śladów” to jedno z najbardziej oczekiwanych wydarzeń festiwalu w Gdyni, film startujący kilkanaście dni temu w Konkursie Głównym festiwalu w Wenecji, na początku miesiąca wytypowany do reprezentowania polskiej kinematografii w rywalizacji o Oscara w kategorii Najlepszy Film Międzynarodowy. Po seansie uważam, że to najlepszy wybór z czterech tytułów zgłoszonych w tym roku do tej nagrody, ale w moim odczuciu film, który nie ma większych szans na zaistnienie podczas nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej (obym się mylił). Pisali o tym zagraniczni recenzenci i ich argumenty wydają się sensowne – film nie będzie dobrze zrozumiany za granicą, groteskowość niektórych postaci nie przemówi do zagranicznego widza, nie pomoże w odbiorze filmu jego ponad 2,5 godzinny czas trwania. Tyle w temacie Oscarów, bo „Żeby nie było śladów” to dla mnie film bardzo udany i jeśli nie zdobędzie Złotych Lwów w Gdyni to będę bardzo zaskoczony.

To „mój” temat, więc na „Żeby nie było śladów” nie potrafię patrzeć do końca obiektywnie. Pisząc „mój” zaznaczam swoje zainteresowanie tą i całą historią, podkreślam swoje uznanie dla reportażu Cezarego Łazararewicza, ale też okresem w którym rozgrywa się ta opowieść. Wolnościowy zryw Solidarności, stan wojenny i jego reperkusje, a potem powolny upadek komunizmu i upragniona trudna wolność. Na drodze tej zdarzyła się historia Grzegorza Przemyka, maturzysty z Warszawy zamordowanego przez milicjantów w jednym z komisariatów. Śmierć młodego chłopaka wywołała ogromne poruszenie w narodzie miłującym wolność, zmusiła aparat państwowy do użycia wszelkich środków do chronienia swoich służb i sprawców zbrodni. TAKA TO HISTORIA! Film bardzo uważnie i w szczegółach ją przybliża, choć zgodnie z zabiegiem artystycznym, miesza fakty z fikcją.

Warto jednak odnotować, że walka jednostki o sprawiedliwość, kulisy działania aparatu władzy wykorzystującego wszelkie środki do zniszczenia świadka znającego prawdę, ich mataczenia, manipulacje, fałszywe oskarżenia to elementy wielkiej gry pokazane na ekranie w sposób przerażający i zdecydowanie ostrzegający. Choć narzędzia się zmieniły, każda władza na świecie zdolna jest dziś do wykorzystywania wszelkich środków w jej dyspozycji, aby dowieść swoich racji. Kosztem tych najsłabszych i niewidocznych, tych bez wpływów i środków do obrony, bez pomocy znikąd. Jak niewiele trzeba, aby zniszczyć człowieka, jego rodzinę, jego pewność siebie i wiarę w słuszność wyznawanych idei czy nawet prostych wartości rodzinnych. „Żeby nie było śladów” powinno być obowiązkowo prezentowane w polskich szkołach, to właśnie takie filmy powinny ściągać tłumy młodych widzów do kin, aby pokazać im świat rodziców i dziadków i czas bezwzględnej niesprawiedliwości. Ten bardzo aktualny film to także ostrzeżenie dla tych, którzy czują się bezkarni i bardzo silni, a którzy narzucają nam swoje myślenie.

„Żeby nie było śladów” to przede wszystkim znakomicie zrealizowany i opowiedziany film, w którym nie szczędzono wysiłku, aby wiarygodnie odtworzyć tamten historyczny okres i aby opowiedzieć o nim w atrakcyjny filmowy sposób. Obawy o 160 minut seansu są bezpodstawne. Jako widz seansu z „trudnymi” krzesłami wsiąkłem w tę historię i przeszedłem przez nią bez większego bólu, śledząc z uwagą rozwój wydarzeń i przyglądając się poszczególnym postaciom. Jan P. Matuszyński stojąc na czele przedsięwzięcia, choć urodził się już po śmierci Przemyka, opowiedział o wydarzeniach z wielką dbałością o najmniejsze detale, oddając hołd tamtym bojownikom i bez karykatury traktując tamte czasy.

Można co prawda zżymać się na kreację Aleksandry Koniecznej (prokuratorka) czy Roberta Więckiewicza (Generał Kiszczak), ale ich szarżowanie na ekranie ma filmową siłę. Nie oni jednak dominują na ekranie, a przede wszystkim dobrze radzący sobie w głównej roli Tomasz Ziętek (jeszcze lepiej wypadł w „Hiacyncie”), na którego barkach spoczęła spora odpowiedzialność za dużą część wiarygodności tego filmowego przedsięwzięcia. Cały casting to zresztą fantastyczna robota, od głównych przez drugoplanowe po kolejne plany i epizody. Każda tutaj z najmniejszych postaci do odegrania miała swoją rolę, każdy aktor i aktorka dobrani zostali perfekcyjnie i wnieśli do filmu odpowiednią wartość. W połączeniu z pracą pionu inscenizacyjnego, znakomitymi zdjęciami, oryginalną muzyką, całość „Żeby nie było śladów” jest dla mnie dziś najważniejszym polskim filmem 2021 roku. [Ocena: 8/10]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz