Strony

piątek, 18 listopada 2022

Moja rozmowa z Lechem Majewskim o kinie

Lech Majewski, zdjęcie Dorota Lis

Lech Majewski na festiwalu EnergaCamerimage gości w kilku rolach. Jest przewodniczącym jury Konkursu Głównego, z filmem „Brigitte Bardot cudowna” uczestniczy w Konkursie Filmów Polskich, prowadził seminarium na temat jednego ze swoich filmów. Od wielu lat związany z festiwalem, przyjaciel Marka Żydowicza, artysta sztuk wizualnych, który krytycznie odnosi się do współczesnego kina. Fascynujący człowiek, prawdziwy artysta, którego osiągnięcia przyprawiają o ból głowy.

Krzysztof Spór: Jest Pan laureatem Specjalnej Nagrody Camerimage dla Reżysera, gościł Pan tutaj wiele razy i mam takie wrażenie, że łączy was z Markiem Żydowiczem, dyrektorem festiwalu, szczególny rodzaj wzajemnego szacunku i zrozumienia.

 

Lech Majewski: Jeszcze zanim powstał festiwal spotkałem się z Markiem w Los Angeles, kiedy szukał wsparcia dla swojego pomysłu i przygotowywał to wydarzenie. To wspaniały człowiek, twórca znakomitego wydarzenia artystycznego, dostrzeganego na światowej mapie kinematografii. Podziwiam jego siłę witalną i pasję. Wiem że Marek nie jest najłatwiejszym partnerem i często przemawiają przez niego emocje, ale to cecha człowieka bardzo zaangażowanego. I jest faktem, że udało mu się w Polsce osiągnąć coś, co nie udało się nikomu innemu. Dla mnie praca to też jest pasja, więc łączy nas sporo wspólnych pól zainteresowań i fascynacji. W dodatku Marek ma wyczulone oko i wrażliwość artystyczną. To człowiek, który zna się na historii sztuki i ma ogromną wiedzę na ten temat. Jestem dla Marka pełen podziwu.

 

Co wyróżnia stworzony przez niego festiwal EnergaCamerimage na tle innych wydarzeń filmowych?

 

Biorę udział w wielu międzynarodowych festiwalach i jeżdżę po świecie, więc wiem, że EnergaCamerimage to najlepszy festiwal jaki znam. Znakomicie opiekuje się gośćmi, ma bogaty program filmowy i artystyczny, sprowadza wspaniałych twórców. I to wszystko nie dzieje się w Tokio czy Nowym Jorku, ale tu, w Toruniu, w Polsce. Widzę tą ogromną skalę działania Marka Żydowicza, Kazika Suwały i kierowanego przez nich zespołu lecz mam wrażenie, że jest to wciąż niewystarczająco doceniane w Polsce. Jak to zwykle bywa z ludźmi, którzy osiągnęli prawdziwy sukces międzynarodowy.

 

Faktem jest też to, że festiwal docenia Lecha Majewskiego, jego osiągnięcia i wpływ na sztukę współczesną.

 

Myślę, że EnergaCamerimage to tak naprawdę jedyny festiwal w Polsce, który docenił moją twórczość.

 

Na festiwalu ponownie jest Pan przewodniczącym jury konkursu głównego. Na co będziecie zwracać szczególną uwagę, oceniając w tym roku filmy w Konkursie Głównym?

 

Oczywiście głównym kryterium naszej oceny są zdjęcia. Jesteśmy jednak świadomi, że zdjęcia służą opowiadaniu historii, a na pewno powinny temu służyć. To nie mogą być dwie odrębne rzeczywistości. To powinna być wizualna reprezentacja ukazywanego tematu, idei,  świata.

 

W Konkursie Polskim startuje Pana najnowszy film zatytułowany „Brigitte Bardot cudowna”, a tak ważna na EnergaCamerimage strona wizualna odgrywa w nim bardzo istotną rolę. Zdjęcia do filmu podpisaliście wspólnie z Pawłem Tyborą, który jest też cenionym twórcą efektów specjalnych (ostatnio serial „Wielka woda”). Jak wyglądała wasza współpraca?

 

Paradoksalnie Paweł nie pracował nad efektami specjalnymi do filmu „Brigitte Bardot cudowna”, poza kilkoma korektami. Jego pracę z efektami można zobaczyć w „Młynie i krzyżu”. To tam zaczęliśmy blisko współpracować i doceniłem myślenie oraz talent wizualny Pawła, zaprosiłem go więc do kolejnych projektów. Do współpracy potrzebuję bowiem otwartych umysłów, które rozumieją technologię, rolę światła i kompozycji. Współpraca z Pawłem Tyborą jest przykładem wzajemnego uzupełniania się, bardzo dobrej komunikacji i stąd nasza przyjaźń.

 

„Brigitte Bardot cudowna” wpisuje się w nurt wspomnieniowy we współczesnym kinie, w którym wybitni twórcy powracają do swojej przeszłości. Na EnergaCamerimage dzielą się z nami swoimi światami Sam Mendes, Alejandro G. Inarritu czy Steven Spielberg. Dlaczego zdecydował się Pan na powrót do przeszłości i ekranizację książki sprzed 40 lat.

 

Żeby uściślić. Książkę „Pielgrzymka do grobu Brigitte Bardot cudownej”  zacząłem pisać 40 lat temu, a skończyłem prace nad nią prawie 30 lat temu. Ta książka to rozliczenie z okresem dorastania, PRL-em, z tym co nas kształtowało, co było matrycą odciśniętą na naszych duszach. Powieść leżała w uśpieniu i pewnie nigdy bym się za nią nie zabrał, gdyby nie list od Brigitte Bardot, w której kochałem się w młodości. W liście tym bardzo mi dziękowała za film „Młyn i krzyż”, który odbudował w niej wiarę w kino. W drugim liście napisała, że czytając moją biografię trafiła na powieść z jej nazwiskiem w tytule i czy mógłbym przesłać egzemplarz do jej prywatnej biblioteki. Powieść została wysłana, a nasza korespondencja trwała dalej.

 

Brigitte Bardot zgodziła się użyczyć swojego nazwiska w tytule filmu, zaakceptowała aktorkę, która zagrała ją w filmie. Czy miała okazję obejrzeć „Brigitte Bardot cudowną” lub czy wybiera się Pan z pielgrzymką do niej?

 

Z przyjemnością bym się wybrał, ale dziś Brigitte Bardot żyje na uboczu i nie dopuszcza do siebie nikogo. Jedyny sposób na wyciągnięcie jej z domu w Saint-Tropez to organizacja akcji w obronie zwierząt, bo w takie działania bardzo się angażuje. Nie zamierzam jednak sztucznie tworzyć protestu, aby się z nią spotkać. [uśmiech]

 

Chciałbym Pana zapytać o przyszłość kina. Tu w Toruniu i na tak ważnym festiwalu, wydaje się ten temat bardzo istotny. Rozmawiacie zapewne w gronie kolegów o tym, jak zmienia się ta rzeczywistość.

 

Jako członek Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej dostaję różnego rodzaju raporty dotyczące sytuacji w kinach i nie wygląda to dobrze. Wiele kin z repertuarem art-house’owym została zamknięta, na placu boju są głównie kina komercyjne, wielosalowe, która grają praktycznie wyłącznie propozycje dużych studiów filmowych. Zmieniła się percepcja odbioru, także wśród młodych widzów.

 

Jest aż tak źle?

 

Kiedyś każdy oglądał film, który wygrał festiwal w Cannes, a dziś mało kto kojarzy te tytuły. Kino zatraciło swoją funkcję artystyczną i dziś zajmuje się głównie różnymi prowokacjami. Jeśli po ekranach latają zombie, w Cannes wygrywa „Titane”, w filmach festiwalu w Wenecji ludzie jedzą ludzi, to kino pokazuje swoją śmierć, swoją chorobę i swój rozkład. Dla mnie jest to ewidentne. Zdarzają się rodzynki, ale zasadniczo kino upada. „Titane” jest dla mnie właśnie takim świadectwem upadku Cannes, fascynacja i uznanie dla tego filmu budzą mój sprzeciw, to atak na wszystko czym jest człowiek, czym jest humanizm. Nie widzę w tym filmie żadnego pozytywu, to rodzaj pornografii kalectwa.

 

Taka radykalna reżyserska wypowiedź, to tylko część większej filmowej całości. W tym roku na festiwalu w Cannes pojawiło się wiele bardzo humanistycznych filmów, takich właśnie bliskich człowiekowi. Dotykają trudnych i ważnych aktualnych tematów, jak aborcja na przykład, podziały społeczne.

 

No właśnie, filmy o aborcji, o nierówności seksualnej czy rasowej. To wszystko polityka, a nie kino. Dla mnie kino się skończyło, teraz jest jakąś agendą polityczną, która karmi się prowokacją i agresją. Nijak ma się to do „Andrieja Rublowa”, „Osiem i pół” czy nawet „Ojca chrzestnego”. W latach sześćdziesiątych powstawały prawdziwe arcydzieła filmowe, każde Cannes miało siedem czy osiem takich propozycji. Obecne filmy technicznie są coraz lepsze, to na pewno. Powstała wspaniała machina efektów specjalnych, ale nie mają już tego ciężaru i znaczenia, co filmy Felliniego, Bunuela czy Bergmana. W filmie można już pokazać wszystko i szkoda tylko, że wyobraźnia Wojciecha Jerzego Hasa czy Felliniego nie może z tego skorzystać.

 

Powracając do festiwalu, który niesie jednak nadzieję. EnergaCamerimage jest bardzo mocno ukierunkowany ma studentów…

 

I to jest wspaniała cecha Camerimage. Ci studenci mają szansę zbliżyć się do twórców, a artyści są tutaj bardzo otwarci, rozmawiają z nimi, dzielą się doświadczeniami, pomagają. Tego nie ma nigdzie indziej na festiwalach filmowych. Panuje jakiś teatr kabuki wokół gwiazd, a młodzież może popatrzyć tylko z daleka.

 

Czy gdyby dziś na Pana drodze stanął młody człowiek, chcący tworzyć filmy niezależnie i bezkompromisowo, to czy zachęcałby Pan go do takiego wysiłku, takiej drogi do realizacji swoich marzeń?

 

Zrealizowałem swoje filmy, będąc niezależnym przez całe życie. Z punktu widzenia komercyjnego, moje filmy nie należą do czołówki. Z drugiej strony „Młyn i krzyż” trafił do tradycyjnej dystrybucji kinowej w ponad 70 krajach, co było ewenementem, bo film przecież tworzyłem na zamówienie trzech muzeów, Luwru, Prado w Madrycie i Smithonian w Waszyngtonie, a nie do kin. „Dolina Bogów” pojawiła się w 90 krajach na świecie. „Brigitte Bardot cudowna” na tym etapie ma dystrybucję w 40 krajach, a dopiero zaczyna swoją drogę. Więc to moje kino radzi sobie na świecie.

 

Czyli warto podążać tą trudną drogą!

 

Warto też zwrócić uwagę na to, że otworzyły się różne inne możliwości. Nawet jeśli w kinie nie jest łatwo zaistnieć ze swoim artystycznym projektem, to na filmy otwierają się muzea i galerie. W Polsce nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak bardzo galerie sztuki na świecie stawiają dziś na filmy. Wiele moich prac było i jest tam właśnie prezentowanych.

 

I klasyczne pytanie na koniec rozmowy. Czy na horyzoncie jest już kolejny film?

 

Tak, są takie plany. Jest jednak jeszcze za wcześnie, aby o tym mówić.

 

Dziękuję za rozmowę

[rozmowa przeprowadzona dla EnergaCamerimage, foto Dorota Lis]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz