Strony

sobota, 18 listopada 2023

„Napoleon”, „Bękart”, „Ferrari” i „Lee”. Dużo historii

Można by odnieść wrażenie, że kino stoi dziś mocno na filmowych biografiach i historii. Ostatnie dni na festiwalu EnergaCamerimage przyniosły wiele takich propozycji. Po „Napoleonie” i „Ferrari” poczułem spore rozczarowanie, dobrze z opowieścią poradzili sobie twórcy historii Lee Miller, ale to duński „Bękart” w finale okazał się jednym z najlepszych filmów tego festiwalu i tego roku.

„Bękart” rozgrywa się w Danii w XVIII wieku, a przybliża walkę o okiełznanie wrzosowisk Jutlandii, która w tamtych czasach uznawana była za nieprzyjazna uprawom i niezdolna do zasiedlenia przez ludzi. Zmienienia tego nastawienia podejmuje się twardy człowiek, który po 25 latach w armii, nie boi się wyzwań, ale który w zamian chce otrzymać tytuł szlachecki, co będzie dla niego znaczącym awansem społecznym. „Bękart” dołączył więc do licznego grona produkcji, które dotykają tematyki różnicy klas i chęci poprawienia swojej życiowej sytuacji. Dołączył przede wszystkim do udanych i interesujących filmów z tego nurtu (niedawno widziane tutaj „Saltburn”), ale zdecydowanie potraktował temat bardzo poważnie i daleko mu do swobodnego charakteru innych takich filmów. To mocny dramat o walce z ziemią, a przede wszystkim o walce z oligarchami, którzy chłopów traktują jak niewolników.

Ta tematyka wybrzmiewa ostatnio bardzo mocno także w polskim kinie. Mówi o tym przede wszystkim laureat festiwalu w Gdyni „Kos”. Coraz głośniej mówi się, że praca chłopów w tamtym czasie miała niewolniczy charakter, a wszelkie próby buntu traktowane były okrutnie. Sporo w tej tematyce oba filmy łączy, ale o ile „Kos” ma sporo z lekkości kina popularnego, tak „Bękart” podchodzi do niego na poważnie.

I bardzo to się na ekranie sprawdza, bowiem film surowo traktuje temat i bohaterów. Takim jest właśnie Ludvig Kahlen, żołnierz i wizjoner, nieustępliwy i odważny, a przede wszystkim z mocnym kręgosłupem moralnym, dążący do celu, idealista. Jego przeciwnikiem jest właściciel ziemski, który za nic ma jakiekolwiek normy społeczne, okrutnik i morderca z wielkimi pieniędzmi. Starcie tych dwóch światów to oś filmu i bardzo trafne odniesienie do współczesnego starcia ideałów z wielkimi pieniędzmi. Nic się w tym temacie nie zmieniło, poza narzędziami. Żądza władzy i pieniędzy ciągle przesłania ideały i dobro społeczne.

„Bękart” taką ma główną oś historii, ale jego siła skrywa się w tym, co dzieje się nieco w tle. Kahlen do realizacji celu potrzebuje wsparcia, przyjmuje zbiegłych niewolników, zatrudnia włóczęgów, brata się z ludźmi, którzy uchodzą za gorszą kategorię. Jeszcze na początku będzie im nieprzychylny i nieufny, ale z czasem relacje te będą się zmieniać. Tak, jak zmieniać będzie się ziemia, przygotowywana pod uprawę. Kahlen spotka na swojej drodze kilka osób, które znacząco też wpłyną na jego życie i otworzą przed nim emocje, których ten twardy żołnierz nie znał wcześniej. „Bękart” to nie był przesadnie przyjemny seans, ale jest w tym filmie surowość i siła, które mnie przekonały. Te rozległe wrzosowiska, ta trudna do okiełznania przyroda, ci twardzi ludzie próbujący z nią współpracować, na ekranie sprawdzają się znakomicie, dostarczając film trzymający w napięciu.

Bardzo późno w nocy skończył się ten pokaz na festiwalu EnergaCamerimage, niewiele osób zdecydowało się na obejrzenie „Bękarta”, ale usłyszałem po seansie jedne z najdłuższych braw w trakcie tego wydarzenia. Bo to pasjonująca i świetnie nakręcona filmowa opowieść, rozwijająca się czasami w oczywisty, a czasami w zaskakujący sposób. Reżyserem filmu jest Nikolaj Arcel, znany wcześniej z m.in. filmu i serialu „Millennium”, „Kochanka królowej” czy „Jeźdźców sprawiedliwości”. Współautorem scenariusza został Anders Thomas Jensen, mający na swoim koncie m.in. „Jabłka Adama” czy Oscarowy „W lepszym świecie”. Obaj panowie od lat współpracują z Madsem Mikkelsenem, który w „Bękarcie” aktorsko jest bardzo powściągliwy, jak powściągliwa jest grana przez niego postać. Film jest duńskim kandydatem do Oscara.

„Bękart” miał dokładnie to wszystko, czego nie miał pokazywany chwilę wcześniej „Napoleon” w reżyserii Ridleya Scotta. Porównanie tych filmów osadzonych w historii i w niedalekich od siebie czasach, wypada na niekorzyść filmu z Hollywood. „Napoleon” jest produktem sztucznym, wykreowanym, wykalkulowanym. Sztucznym, bo zbudowanym na efektach specjalnych, które uwieść mają nas swoim rozmachem. Wykreowany, bo w założeniach dość pobieżnie traktujący tę historię, a  w ogóle traktujący historię, jako mało istotne szczegóły na drodze do filmowej opowieści. Wykalkulowany, bo stworzony z taką myślą, aby dostarczyć widzom duży film z gwiazdą i byśmy zachwycali się jego wielkością. Tylko, że Ridley Scott choć posiada zasoby, nie posiada już ten magicznej umiejętności opowiadania w sposób wciągający i pasjonujący. Rozmach to za mało.

Cała historia Napoleona zasługuje na stugodzinny film i w historii kina były takie potężne i długie produkcje. Jednak Scott próbuje wcisnąć całe losy swojego bohatera w dwuipółgodzinny film, obiecując rozwinięcie tej historii w wersji streamingowej, gdzie film sięgnie czterech godzin (i czekam na tę wersję teraz bardzo, bo reżyserskie wersje Scotta są lepsze od jego podstawowych filmów). Walka o władzę i jej utrzymanie przeplata się więc z miłosną historią Napoleona, ale w żadnym z tych dwóch elementów film nie jest przesadnie satysfakcjonujący, bo oba traktuje pobieżnie i za szybko. Tutaj nie ma miejsca na ciszę i artyzm, jest czysta inscenizacyjna kalkulacja, aby widowiskiem przyćmić wszystko. Na szczęście „Napoleona” ogląda się dobrze, bo jest tutaj mnóstwo ciekawych i znaczących wydarzeń i sporo świetnych, dynamicznie zmontowanych, scen walki. Niestety jeśli miałbym być szczery to Joaquin Phoenix nie bardzo pasuje mi do tej roli. Więcej widzę tutaj jego aktorskich sztuczek niż postaci, w którą się tym razem nie wtopił. Dużo lepiej wypadła Vanessa Kirby w roli Józefiny.

„Napoleon” przegrywa rozmachem, choć jest na pewno pięknie opakowany. Takiemu filmowi przydałaby się odrobina wyciszenia i skromności. Takie podejście reprezentował właśnie „Gladiator”, z którym „Napoleon” będzie zapewne porównywany i niestety w tym porównaniu będzie według mnie wypadał blado.

Tak, jak blado wypada biograficzny „Ferrari” w reżyserii Michaela Manna. To znacznie lepszy film od „Hakera”, ale to nie jest już ten Mann, który tak pasjonująco opowiadał przed laty. Z pewnością kino się zmieniło i inne są oczekiwania widzów, ale „Ferrari” zatracił taką filmową moc, która w tak ciekawiej historii nieść powinna emocje. Widziałem to przecież w „Le Mans ‘66”, czyli można… „Ferrari” to kolejny tylko dobry film, z niestety dość przeciętnym Adamem Driverem, ponownie posługującym się tym nieznośnym włoskim akcentem.

Na tym tle pozytywną niespodziankę sprawił film „Lee” w reżyserii Ellen Kuras i ze zdjęciami Pawła Edelmana. Historia fotografki Lee Miller, która w czasie II wojny światowej zapisała na kliszy wiele znaczących momentów z tamtej historii. Tak, jak Pheonix nie przebił się przez Napoleona, a Driver nie wszedł w buty Ferrariego, tak Kate Winslet świetnie poradziła sobie z rolą Lee Miller. I właśnie dlatego, że nie zwiódł jej aktorski instynkt, że na ekranie potrafiła przykuć uwagę samą swoją obecnością, a niekoniecznie krzykliwą kreacją. Duża w tym aktorska klasa i zapewne duża zasługa scenariusza. To nie jest przesadnie duża produkcja, ale to nie przeszkadza jej, aby dobrze spożytkować  czas widza przez dwie godziny i by przekazać coś wartościowego, w zajmujący sposób.      

1 komentarz:

  1. Czyli żaluję, że na „Bękarcie” nie pozostałam. Ale postcamerimagowo polecam „North Circular”. Do zobaczenia za rok!

    OdpowiedzUsuń