Tęsknię za dawnymi filmami Wesa Andersona. Najnowsze jego przedsięwzięcie wypadło lepiej od „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”, ale to ciągle nie jest klasa jego najlepszych produkcji. Oto krótkie przemyślenia po seansie „Asteroid City” Wesa Andersona.
Nie wiem, co dzieje się z Wesem Andersonem, ale to już drugi z rzędu jego projekt, który niestety rozczarowuje. Jakby Anderson zapomniał, że obok genialnej formy, powinna być też prezentowana pasjonująca lub chociażby wciągająca opowieść. „Asteroid City” jest bardzo blisko „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”. Znakomita forma, piękna wizualnie opowieść, znakomite aktorstwo i tak dalej. Tutaj Anderson sprawdza się doskonale. Ponownie jednak opowieść gubi się w gąszczu fajnych wizualnych pomysłów, zaskakujących rozwiązań, świetnych (ale rzadkich) dialogów/monologów. To wszystko za mało, bo Wes Anderson przyzwyczaił mnie, do przede wszystkim świetnych opowieści, podpartych wizualnym mistrzostwem.
Tak było z większością jego filmów. Uwielbiam „Grand Budapest Hotel”, piękne są jego animowane „Wyspa psów” i „Fantastyczny pan Lis”. Wśród filmów Andersona, które bardzo lubię są też „Kochankowie z Księżyca” czy „Genialny klan”, ale dobrze wspominam „Podwodne życie ze Stevem Zissou” czy „Pociąg do Darjeeling”. Mistrz! Potrafił mnie w tych filmach Wes Anderson zaskoczyć, porwać, wciągnąć. Nie mam tego z jego ostatnimi filmami, które niestety nudzą.
„Asteroid City” nudzi mniej niż „Kurier Francuski z Liberty”, bo też chyba Anderson i jego ekipa stałych współpracowników mocno przemyśleli tamten projekt. Jest więc w nowej produkcji kilka znakomitych scen, kilka świetnych pomysłów, ponownie kapitalne role główne i epizodyczne, ale brakuje lekkości, zabawy i humoru, brakuje scenariuszowego genialne dotknięcia, które tak świetnie rokującą historię, wzniosą na wyżyny absurdu czy chociażby scenariuszowego geniuszu. Od Wesa Andersona oczekuję po prostu więcej i widać przy okazji jego ostatnich filmów, jak ważny jest właśnie scenariusz i że czasami kombinacje, cytaty, filmowe zabawy, po prostu nie działają.
A co działa? Wes Anderson to mistrz wizualnego kreowania filmowych opowieści. Jego produkcje, mają już pewien charakterystyczny styl, ale to akurat jest wielką przyjemnością tego filmowego spotkania. Statyczny ruch kamerą, bardzo kolorowy zestaw barw, charakterystyczne ruchy poszczególnych postaci i ich spora umowność. Nic nowego, ale ciągle ogląda się to dobrze. W „Asteroid City” Wes Anderson wprowadza też urok telewizyjne spektaklu z lat pięćdziesiątych XX wieku, wprowadza fajnego narratora, czarno-biały specjalny małoekranowy format. I to jest ok. W dodatku świetnie spisują się aktorzy, choć chyba żaden z nich nie ukazał w pełni swoich aktorskich możliwości, a wśród nowych partnerów jest Tom Hanks. Niektórzy sprowadzeni zostali tylko do ról epizodycznych, ale i to buduje tę filmową propozycję.
Jest „Asteroid City” filmem zmarnowanej szansy na kino wielkie i tego mi trochę szkoda. Za to ciągle to propozycja reżysera, który potrafi oczarować obrazami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz