poniedziałek, 16 listopada 2015

CAMERIMAGE 2015. „Most szpiegów” udany, "Pokój" świetny, a „Goodnight Mommy” wstrząsa

Most szpiegów
Minęły dwa pierwsze dni festiwalu Camerimage. Atrakcji filmowych było mnóstwo, a udanych prezentacji zdecydowana większość. Nie zawiódł nowy Spielberg, choć „Most szpiegów” to nie jest wielkie kino. Za takie uznać należy „Goodnight Mommy” oraz „Pokój”, które sporo łączy.

„Most szpiegów” Stevena Spielberga otworzył w sobotni wieczór tegoroczny festiwal Camerimage. Obejrzałem więc w Bydgoszczy film mojego mistrza dziejący się w Nowym Jorku i Berlinie, kręcony częściowo we Wrocławiu, ale myślami byłem w ten dzień w Paryżu. Czy to wpłynęło na odbiór filmu? Nieznacznie, ale tak. Jest „Most szpiegów” filmem o wojnie, zimnej wojnie i dzień po zamachach ogląda się go inaczej. Były lata 60-te z pewnością mrocznym okresem w historii naszego kontynentu, szczególnie w naszej części Europy, ale tamta wojna miała zdecydowanie inny przebieg. Bo choć dochodziło w podzielonym Berlinie do tragedii, to przecież nie można pisać o masowych mordach dziejących się w miejscach publicznych, na oczach całego świata. Po paryskim horrorze „Most szpiegów” wydaje się tylko hollywoodzką bajeczką o mrocznych czasach względnego międzynarodowego (nie)pokoju.

Odchodząc jednak od współczesnych kontekstów trzeba przyznać, że Spielbergowi film się udał. Przynajmniej w takim uproszczonym kinie amerykańskim, gdzie każdy trybik działa bez zarzutu, a historia służy widzom. „Most szpiegów” jest sprawnie nakręconą i opowiedzianą historią człowieka, który przyjmując niewdzięczne zadanie, brnie w nie mimo wielu przeciwności, ale nie traci z oczu własnych przekonań i ideałów. James Donovan najpierw broni oskarżonego o szpiegostwo człowieka, a potem podejmuj się jego wymiany na żołnierza amerykańskiego. Jeszcze nie wiem, którą część filmu lubię bardziej. W tej pierwszej kapitalnie wypada w roli szpiega Mark Rylance (będzie nominacja do Oscara!), a opowieść charakteryzuje się świetnym dyskretnym humorem. Mam wrażenie, że wielka w tym zasługa braci Coen, którzy Spielbergowi napisali ten scenariusz. W drugiej części mamy Berlin, w który wcielił się m.in. Wrocław. W tym miejscu robi się znacznie mroczniej, a całość rozgrywa się w barwach nocy, chłodu, zagrożenia oraz niemieckich mundurów. Tutaj obraz zimnej wojny wydaje mi się zbyt uproszczony, ale podążam za historią Donovana, który porusza się pomiędzy rządami USA a ZSRR by doprowadzić sprawę do pomyślnego zakończenia.

Tom Hanks, jak to on, gra przyzwoicie, ale bez aktorskich fajerwerków na jakie na pewno go stać. Ma kilka świetnych wejść, ale na wielką rolę to za mało. Dobrze przepracował swój odcinek autor zdjęć filmowych Janusz Kamiński, ale nie odszedł on od klimatu „Lincolna” czy „Monachium” – co czyni jego pracę „tylko” bardzo poprawną. Muzycznie zabrakło Johna Williamsa, który wybrał „Gwiezdne wojny” i pozwolił się zastąpić przez Thomasa Newmana. Dźwięki tego samego autora słuchać można też w najnowszym Bondzie, ale u Spielberga całość wypada ciekawiej. Za to niestety za bardzo imituje muzykę tworzoną przez Johna Williamsa i tak się zastanawiam, czy naprawdę nie można było nieco bardziej oryginalnie podejść do tematu?

Jeśli ktoś lubi amerykańskie spojrzenie na historię, opowieści o szpiegach, politycznych konotacjach, zimnej wojnie i walce jednostki na tle powiewającej amerykańskiej flagi to „Most szpiegów” przypadnie mu do gustu. Steven Spielberg dawno nie nakręcił tak dobrego filmu, choć ciągle tęsknię za jego wielkimi filmami. Szkoda trochę, że „Most szpiegów” w końcówce to typowe kino patriotyczno-patetyczne, ale mimo tego nie ma wątpliwości, że najnowsza produkcja Spielberga powalczy o przyszłoroczne Oscary w głównych kategoriach.

Oby taki zaszczyt nie spotkał filmu „Dziewczyna z portretu” (w oryginale to „The Danish Girl”). Pierwsze zdjęcia ucharakteryzowanego Eddiego Redmayne’a wskazywały, że aktor drugi rok z rzędu powalczy o aktorskiego Oscara. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bowiem nie dostrzegam ani w jego roli, ani w całym tym filmie zbyt wielu pozytywów. Na pewno za takie uchodzić może muzyka, scenografia i rola Alicii Vikander, ale proszę nie próbować mnie przekonywać, że to wielkie kino. Historia mężczyzny, który w latach XX ubiegłego wieku zdecydował się na zmianę płci jest opowieścią bardzo mdłą i trudno strawną.  Podobne odczucia miałem w zeszłym roku po „Teorii wszystkiego”, która o Oscary walczyła, ale ja już dawno przestałem rozumieć Akademię. Chcemy mówić o zmianie płci, transwestytach, problemach i świecie to polecam niezależne „Mandarynki”. Obserwacja miotającego się po ekranie w „Dziewczynie z portretu” brytyjskiego aktora nie jest dla mnie żadnym głosem, żadnym cennym źródłem wiedzy o trudnych czasach. Jest za to dowodem na to, jak kino w poszukiwaniu tematów robi samo sobie wielką krzywdę.

Dziewczyna z portretu
Może więc sięgnąć powinno się po proste opowieści? Na „Brooklynie” wiele osób dyskretnie płakało, bo też niewielkimi środkami udało się umiejętnie opowiedzieć o bardzo współczesnym temacie. Jeśli kręcić filmy o historii, to właśnie w taki sposób. Mamy początek lat 50-tych XX wieku, kiedy do Ameryki z Irlandii przybywa młoda i nieśmiała dziewczyna. Z dala od rodziny jest jej na emigracji zdecydowanie bardzo smutno. Wiele przed nią wyzwań, przelanych łez, trudnych chwil. Jednak szczęście jest niedaleko, trzeba tylko je dostrzec. Powrót do rodzinnego kraju i problemy z tym związane, tylko umocnią charakter bohaterki, a nam powiedzą tak wiele o emigracji zarobkowej i cierpieniu ludzi, którzy muszą ruszyć w świat w poszukiwaniu swojego miejsca do życia. Jest „Brooklyn” świetnie nakręconym, zagranym, opowiedzianym filmem. Bohaterowie są bardzo przekonujący, światy ukazane mają barwne postacie drugiego planu, całość wciąga, historia mknie wartko. Są chwile smutniejsze i weselsze, ale całość nie skręca zdecydowanie, w którąś z tych dróg. Ten wyważony sposób na opowieść osadzoną ponad 60 lat temu, bardzo mi odpowiada. Takie kino ogląda się znakomicie, a potem można popatrzeć na świat i nieco inaczej ocenić temat, który także współcześnie jest bardzo ważny. Podobno są szanse na Oscary.

Nie inaczej sprawa ma się z filmem „Pokój”, który zdecydowanie poruszył publiczność Camerimage. To historia dziewczyny więzionej przez lata przez psychopatę, która żyje w izolacji wraz ze swoim 5-letnim synkiem. Mały pokój w centrum osiedla domków jest dla obojga więzieniem, ale kobieta próbuje wychowywać dziecko nie zdradzając mu swojej i jego tragedii. Jest więc to miejsce dla małego Jacka całym światem i zdecydowanie to właśnie robi na widzach największe wrażenie. Nie chcę zdradzić zbyt wiele, bo też film ten skrywa wiele znakomitych obserwacji i problemów psychologicznych. Poruszająca historia, u której podstaw leżą przecież autentyczne wydarzenia. To niewyobrażalna tragedia, ale nie tylko wynikająca z samego zamknięcia dwójki ludzi. Odsyłam do filmu, bo to zdecydowanie udane współczesne kino, które wcale nie potrzebuje wiele środków, by wciągnąć i trzymać za gardło przez cały seans. Duża w tym zasługa aktorów, ale choć o Brie Larson pisze się głównie w kontekście Oscarów, to ja stawiam na młodziutkiego Jacoba Tremblaya, bo to kolejne aktorski skarb wśród dzieci.

Pokój
Jednak to inny film jest dla mnie największym wydarzeniem pierwszych dni Camerimage. O „Goodnight Mommy” słychać było już od miesięcy w kręgach bywalców festiwalowych i obserwatorów sezonu nagród. Wyprodukowany przez Ulricha Seidla film wymyka się wszystkim ocenom, nie jest łatwy do jakiejkolwiek klasyfikacji i chyba zdecydowanie takich nie potrzebuje. To kino tak autorskie i bezkompromisowe, że zaskoczy nawet stałego bywalca największych imprez filmowych. Ni to horror, ni to dramat, za to na pewno film o wielkiej emocjonalnej sile. Fani kina gatunkowego dostrzegą tutaj odizolowany dom na odludziu, w którym zdecydowanie nie dzieje się dobrze. Wraz z rozwojem historii, będziemy odkrywać jego tajemnice i będziemy świadkami zaskakującej rozgrywki pomiędzy jego domownikami. Jest to jednak tylko powierzchowna ocena, bo głębiej kryje się więcej tropów do rozszyfrowywania. Nie będę ukrywał, że relacje rodzinne odegrają tutaj kluczową rolę. Kino rozpisane na kilka tylko ról, zamknięte w pewnej przestrzeni, w wielu momentach przerażające, ale też zmuszające do pewnych przemyśleń. To film dla publiczności wymagającej i zdecydowanie nie każdy będzie w stanie się z nim zmierzyć. Za to gwarantuję, że całość zostanie w głowie jeszcze na długo.

Ta izolacja i swoiste uwięzienie bohaterów to podobieństwo stojące za „Pokojem” oraz „Goodnight Mommy”. Oba filmy rozgrywane są inaczej, widać tutaj z jednej strony anglosaskie spojrzenie na kino, a z drugiej europejskie poszukiwanie własnego artystycznego głosu. Oba to małe, ale przecież wielkie filmy. Tego mi było trzeba…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz