sobota, 19 maja 2018

Uwaga debiut! „Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” i odkrycie


[RECENZJA] Gdy filmoznawca i krytyk bierze się za kręcenie filmu istnieje pewien rodzaj ryzyka, że wchodzi na teren nieco mu obcy, a zawodowi twórcy będą patrzeć na niego nieufnie, czekając na spektakularne potknięcie. W historii kina było jednak wiele pozytywnych przykładów przejścia na „drugą stronę”. Sił swoich w filmie dokumentalnym spróbował tym razem Kuba Mikurda, ceniony filmoznawca, krytyk, ale też filozof, a efektem jest udany „Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka”, którego premiera odbyła się na 15. Docs Against Gravity i gdzie film zdobył jedną z nagród.

Gdyby szukać najbardziej podobnego przykładu przejścia krytyka do reżyserii, to na myśli przychodzi mi przede wszystkim dokumentalny serial „The Story of Film - Odyseja filmowa” Marka Cousinsa, który w fantastyczny sposób opowiada o historii kina. Cousins (pojawia się też w „Love Express”) w swoim dokumentalnym dziele mierzył się z ogromem dziedzictwa filmowego, Kuba Mikurda próbuje przybliżyć jedynie jego króciutki epizod, a za bohatera bierze Waleriana Borowczyka, postać legendarną, ale nieco dziś zapomnianą. Mam takie wrażenie, że powodzenie filmu na nowo rozgrzeje wyobraźnię widzów twórczością tego autora. Widać bowiem wyraźnie, że „Love Express” stworzony został z miłości do kina tego twórcy i z szacunku dla jego niemałych przecież osiągnięć.

Kuba Mikurda zna i ceni twórczość Borowczyka. Twórcy temu poświęcił kilka swoich prac, za które zebrał wiele pochlebnych opinii i zapewne właśnie z tych doświadczeń zrodził się pomysł na film dokumentalny poświęcony tej postaci. Od takiego marzenia czy planu, do realizacji droga jest daleka. I klasycznie zapytam, można? „Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” dowodzi, że można!

Borowczyk nie jest obcy polskiemu widzowi, nazwisko to co jakiś czas pojawia się na horyzoncie filmowych zainteresowań najbardziej poszukujących wielbicieli kina. Są na rynku dostępne książki przez niego napisane i te o nim, przy większym wysiłku zdobyć można jego najpopularniejsze filmy. Mimo tego, Borowczyk to ciągle twórca do odkrycia, a Kuba Mikurda robi rzecz znaczącą, rozpala chęć zmierzenia się z jego twórczością (na nowo, czy też odświeżając ją sobie). Bo tak naprawdę ile wiemy o Borowczyku, jak dobrze znamy jego kino? Śmiem zaryzykować stwierdzenie, bazując na swojej wiedzy, że nie jest dobrze. Moje dotknięcie filmów „Bestia”, „Opowieści niemoralne” czy „Dzieje grzechu” po seansie dokumentu Mikurdy wydaje się wiedzą niewystarczającą, do próby zgłębienia dorobku Borowczyka. „Love Express” zachęca do większej wyprawy i chyba w tym tkwi największy sukces tego przedsięwzięcia.

Film w kilku rozdziałach przybliża karierę Borowczyka, zaczynając od wspomnień z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, przez słynne animacje tworzone z Janem Lenicą i przechodząc do jego francuskich sukcesów. Zapoczątkował je film „Goto – wyspa miłości”, a potem kilka kolejnych dzieł, które idealnie wpasowały się w okres rewolucji seksualnej na świecie, ale na zawsze już zaszufladkowały Borowczyka, jako twórcę filmów „erotycznych”. Bo gdzieś tutaj jest ten wyczuwalny największy dramat tego twórcy, z którym reżyser „Love Express” próbuje się mierzyć. Borowczyk w pewnym momencie zmuszony jest „odejść” i to jest smutny wymiar tej historii. Czy jednak przegrał? Co się z nim działo w latach osiemdziesiątych, jak wyglądało życie codzienne, jak radził sobie w świecie, jak żył, kto mu towarzyszył, jak komentował świat go otaczający? Tego z filmu się nie dowiemy, ten fragment biografii Borowczyka jest dziś dla mnie rodzajem tajemnicy, z którą lubię być czasami pozostawiony w kinie.

Kuba Mikurda debiutuje w filmie wspierany przez wytrawne grono zawodowców. To zdecydowanie robi dobrze filmowi. Przed seansem „Love Express” miałem bowiem duże obawy, co do jakości filmu – bo o wartość merytoryczną byłem spokojny. W tak dużym zalewie filmów dokumentalnych, także w Polsce, nie można dziś pozwolić sobie na kręcenie czegoś przeciętnego, a debiutant ma tutaj zdecydowanie trudniejsze zadanie. Przy wsparciu mocnych producentów, ekipy HBO, autorów zdjęć Piotra Stasika i Radosława Ładczuka oraz grona zacnych przyjaciół i współpracowników udało się Kubie Mikurdzie zapanować nad formą i mimo dość klasycznego podejścia do materii filmowej, wnieść też nieco świeżego kinowego oddechu.

W filmie, zapewne ku uciesze wielu osób, pojawiają się m.in. Terry Gilliam, Andrzej Wajda i Neil Jordan, są cenieni krytycy czy profesorowie, są też współpracownicy Borowczyka na czele z autorem zdjęć Noëlem Vérym. Bardzo fajnie wplecione są fragmenty filmów Borowczyka, ciekawe są delikatne wstawki animacyjne, świetnie działają zdjęcia, muzyka i montaż nadający całości świetny rytm. Wszędzie tutaj czuć filmową pasję autora filmu i ekipy, jego bohatera i gości o nim opowiadających.

Nie udało się Kubie Mikurdzie przybliżyć pełnej twórczości Borowczyka, kilka znaczących jego filmów jest tylko w dokumencie wzmiankowanych. Czy to wybór, czy to konieczność – tego jeszcze nie wiem, ale to sprawdzę, bowiem brak opowieści o „Dziejach grzechu” raczej mnie zaskoczył. Za to największe na mnie wrażenie zrobił zmierzch twórczości Borowczyka, który mimo chęci nie mógł realizować już wymarzonych projektów i pracował przy filmach zdecydowanie mniej udanych i dziś już kompletnie zapomnianych.

Kuba Mikurda w swoim „Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” zrobił rzecz znakomitą. Zasiał ziarno, zachęcił, przybliżył i odkrył (na nowo?) wybitnego twórcę. Uhonorował Borowczyka filmem ukazującym triumf i gorzki filmowy koniec człowieka z wizją i talentem. Świetny debiut, dobrze i mądrze opowiedziany, czuć w nim rękę człowieka, który wie co robi i o czym mówi. Kolejny udany polski film dokumentalny o kinie, sztuce, artystach. Stajemy się powoli specjalistami w tym temacie… [Ocena 8/10]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz