Birdman |
To był bardzo dobry filmowy wieczór, bo
oczywiście oba filmy stoją na wysokim poziomie. Jeżeli dodam tylko, że pomiędzy
nimi na uroczystości otwarcia festiwalu można było zobaczyć Stephena Daldry'ego
i przede wszystkim Alana Rickmana to śmiało można dzień uznać za filmowo
spełniony.
Bohaterem "Gry tajemnic" jest
Alan Turing, słynny brytyjski matematyk, który wraz ze swoim zespołem w czasie
II wojny światowej pracował nad rozszyfrowaniem kodu Enigmy. W filmie nie ma
zbyt wielu odniesień do wkładu polskich matematyków w ten temat, jest za to
ukłon w kierunku naszych rodaków, którzy przechwycili Enigmę. Warto jednak
pamiętać, że proces rozszyfrowania tajemnicy słynnej niemieckiej maszyny był wieloetapowy
i trwał latami. Polacy (m.in. Marian Rajewski) dokonali tego już w latach
30-tych, ale Niemcy stale ją udoskonali. Jest więc film poświęcony wydarzeniom
rozgrywającym się w czasie II wojny światowej i ze zrozumiałych powodów jego
bohaterami są Brytyjczycy, którzy w końcu pokonali skomplikowany szyfr. W
filmie jest Enigma ciągle tajemnicą, choć na podstawie prac Polaków, ekipa
Turinga może prowadzić swoje prace, a on buduje urządzenie do rozszyfrowania
niemieckiego kodu. Brytyjski geniusz nie należy do osób lubianych, ale na pewno
należy do ludzi znacznie wyprzedzających swój czas. Jego "maszyna" w
końcu zadziała, a po latach na jej bazie powstaną komputery.
Film nie jest jednak poświęcony samej
Enigmie, to spojrzenie przede wszystkim na człowieka. Alan Turing jest bowiem
homoseksualistą, a to w odległych czasach traktowane było jako przestępstwo i
doprowadziło do wielu tragedii. Taka też ma miejsce w tej opowieści. Jest więc
wątek homoseksualny bardzo ważny dla całości historii i po raz kolejny kino
głównego nurtu sięga po ten temat. O ile przed laty "Tajemnica Brokeback
Mountain" nie zdobyła głównego Oscara, o tyle "Gra tajemnic" już
może otrzymać to trofeum. Czasy się zmieniają, Akademia jest coraz odważniejsza
w swoich wyborach. W przeciwieństwie do filmu Anga Lee wątek homoseksualny w "Grze
tajemnic" został zaznaczony wyraźnie, ale w sposób bardzo delikatny. Nie
zobaczymy splecionych ciał w miłosnym uścisku, a raczej gesty i skrywaną
namiętność. I w tym właśnie sposobie opowiadania upatruję największe oscarowe szanse
tego filmu.
Niestety jest to też jego największą wadą. Twórcy skroili swoją
przejmująca opowieść niejako pod gusta członków Akademii. To film do bólu
poprawny, perfekcyjnie przemyślany, świetnie poprowadzony, wymuskany i
"czysty". Taki obraz bez skazy budzi mój największy niepokój.
Doniosły temat w pięknym opakowaniu – po prostu idealny oscarowy film. I to
niestety jest na ekranie odczuwalne zdecydowanie za mocno.
Najmocniejszą stroną filmu jest na pewno Benedict Cumberbatch,
odtwórca głównej roli. Nominację do Oscara ma zapewnioną, bo na ekranie
świetnie radzi sobie z pokazaniem emocji i psychiki swojego bohatera. On tutaj
nie pozuje na dobrego naukowca, jego postać w większości czasu jest wręcz odpychająca.
Anty-bohater, ale z ludzką twarzą – trochę jak Russell Crowe w "Pięknym
umyśle". Aktor świetnie radzi sobie z postacią Turinga, są chwilę kiedy go
autentycznie nienawidzimy, ale są i te kiedy mu współczujemy i szczerze
kibicujemy jego poczynaniom. Jego "choroba" ukazana została w sposób
delikatny, ale bolesny. Takie role lubi się szczególnie. Największy problem mam z tym, że w roli
Turinga widzę właśnie Cumberbatcha, bo nie jest to dla mnie jedna z tych ról,
które pozwalają zapomnieć o gwieździe odzianej w kostium.
Inaczej jest z aktorem z drugiego filmu otwarcia. Moim faworytem
do Oscara za rolę główną jest Michael Keaton, którego wczoraj oglądaliśmy w
"Birdmanie". Dawno nie było tak mocno połączonej kreacji z dziełem
filmowy, gdzie oba elementy znacząco na siebie oddziałują. Bohaterem jest aktor,
który przed laty zagrał superbohatera i tylko z tą rolą jest kojarzony, a dziś
próbuje udowodnić jak wiele jest wart i wystawia sztukę na Broadwayu. Keaton
był kiedyś Batmanem, ale to nie jest film bezpośrednio o nim. Tutaj fikcja
miesza się z rzeczywistością, a opowieść poprowadzona jest w sposób porywający.
Obserwacja nowojorskiego życia artystycznego od środka nie jest niczym nowym,
ale dawno nie było tak bolesnego wewnętrznego jego portretu. Inny jest on od
tego pokazanego w "Mapie gwiazd", która bezwzględnie zmierzyła się z
Hollywood i obdarła go ze sztucznej i fałszywej magii. W "Birdmanie"
kluczem do filmu jest człowiek-artysta i to właśnie dzięki Michaelowi Keatonowi
ten film ociera się o najwyższe oceny. Aktor od lat nie otrzymał tak dobrej
roli, dawno nie było w Hollywood roli tak dobrze napisanej i poprowadzonej.
Duża w tym oczywiście zasługa reżysera, a jest nim Alejandro
Gonzalez Inarritu. Skoro zaś jesteśmy na festiwalu operatorów to trzeba też
wspomnieć o kapitalnej robocie operatorskiej, bo kamera Emmanuela Lubezkiego
jest tutaj ważnym elementem całej opowieści. Ona wręcz chodzi za aktorami,
śledzi ich i podgląda – czasami mocniej, czasami mniej ingeruje w strukturę
opowieści.
Keaton szaleje na ekranie – i nie tylko on. Cała obsada spisała
się wyśmienicie, a na szczególne słowa uznania zasługują Emma Stone i Edward
Norton. Zbudowanie opowieści na tekście, grze aktorskiej i emocjach nie jest
dziś takie oczywiste i powszechne. W dodatku rzadko kiedy się udaje.
Zachwytom mogłoby nie być końca, w końcu "Birdman" to
jeden z takich filmów, które można rozkładać na czynniki, rozprawiać, oceniać. To
współczesne kino, pełne bolesnych obserwacji życia artysty, ale też po prostu spojrzenie
na człowieka, który próbuje udowodnić światu jak wiele jest wart i jak wiele
trudności czeka na niego na każdym kroku. Dla mnie jeden z najciekawszych
filmów 2014 roku.
Oba filmy w styczniu pojawią się w polskich kinach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz