Nie żyje Robin Williams. Takie wydarzenia uderzają bardzo mocno. I na pewno trudno w nie uwierzyć, gdy dodaje się w nagłówkach słowo "samobójstwo".
Dla mnie to aktor z ukochanego "Stowarzyszenia umarłych poetów" i pięknego "Fisher King", jeden z najlepszych amerykańskich komików, genialny w dubbingu. By docenić jego talent koniecznie trzeba sobie przypomnieć serial "Mork i Mindy", w którym bawił cztery sezony, który otworzył mu drogę do wielkiej kariery.
Moje filmy z jego rolami to m.in.: "Świat według Garpa", "Moskwa nad rzeką Hudson", "Good Morning, Vietnam", "Stowarzyszenie...", "Przebudzenia", "Fisher King", "Klatka dla ptaków", "Bezsenność". Ja fanem "Pani Doubtfire", "Buntownika z wyboru" czy "Hooka" nie jestem.
W ostatnich latach Williams nie miał najlepszych trafień. Niedawno anulowano jego serial "Przereklamowani", słabo wypadł "The Angriest Man in Brooklyn", a zdążył zagrać jeszcze w trzeciej części "Nocy w muzeum".
Wielka strata i kolejny dowód zagubienia sławnego człowieka we współczesnym świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz