Filmem otwarcia 39. Festiwalu Filmowego w Gdyni będzie film "Potop", któremu twórcy dodali podtytuł "Redivivus". Jak czytam w informacji prasowej Jerzy Hoffman i jego ekipa przemontowali swoje dzieło, skrócili je i oczywiście odrestaurowali. I tego nowego montażu boję się najbardziej. Z drugiej strony po raz pierwszy film ten będę mógł obejrzeć na dużym ekranie i już nie mogę doczekać się tego seansu.
OTO JAK O FILMIE PISZĄ W OFICJALNYCH MATERIAŁACH JEGO TWÓRCY I POMYSŁODAWCY PROJEKTU:
Trwający 5 godzin i 15 minut (cz. 1 – 169 min, cz. 2. – 146
min) film poddany został pełnej konserwacji. Sprawdzono i poddano konserwacji
zachowane materiały wyjściowe, wyselekcjonowano materiały do digitalizacji oraz
zdigitalizowano film – w najwyższej rozdzielczości 4K – z oryginalnego negatywu
kamerowego i duppozytywu, uzupełniając w ten sposób kilkuklatkowe fragmenty ujęć brakujące w
materiale negatywowym. Na następnym etapie wykonano wstępną korekcję barwną.
Źródłowe magnetyczne materiały dźwiękowe, czyli wyseparowana muzyka i efekty
oraz zgrana oryginalna ścieżka, zostały zdigitalizowane i odrestaurowane przy
wykorzystaniu najnowocześniejszych technologii. Tak przygotowane materiały
wyjściowe posłużyły do wykonania analogowej i cyfrowej kopii wieczystej.
Obecnie trwają prace nad pierwszymi w Polsce separacjami barwnymi na
supertrwałej taśmie poliestrowej, pozwalającymi bezpiecznie przechować film
przez kilkaset lat.
Pełna rekonstrukcja cyfrowa, nad którą pracowało
budapeszteńskie Magyar Filmlabor oraz warszawskie Studio Produkcyjne Orka,
objęła usunięcie wad nabytych w wyniku eksploatacji i starzenia się materiałów.
Wytworzenie cyfrowej kopii filmu pozwoliło wyłączyć z eksploatacji delikatne
materiały analogowe. „Potop” odrestaurowano z zachowaniem reguł restauracji filmów archiwalnych. Samo
skanowanie filmu przy prędkości 3 klatek/min zajęło około 10 dni, uzyskany
materiał liczył około 33 terabajtów (33 tys. gigabajtów). Ostateczna korekcja
barwna, dokonana przez doświadczonego kolorystę Aleksandra Wineckiego pod
kierunkiem prof. Jerzego Wójcika, autora zdjęć oryginału, zajęła około 150
godzin. Premiera zrekonstruowanej cyfrowo wersji „Potopu” odbyła się 25 i 26
grudnia 2013 roku na antenie stacji telewizyjnej TVN.
„Potop Redivivus” to projekt Filmoteki Narodowej, który
powstał z potrzeby zaprezentowania współczesnej widowni „Potopu” na dużym i
małym ekranie w doskonałej jakości i nowej, atrakcyjnej formie – bliskiej
oczekiwaniom współczesnego widza. Pieczołowicie odrestaurowany film został na
nowo zmontowany pod nadzorem artystycznym Jerzego Hoffmana i Jerzego Wójcika.
Pod opieką reżysera powstała wersja filmu o zdynamizowanej narracji, trwająca
185 min. Montażu dokonał ceniony montażysta Marcin Kot Bastkowski,
współpracownik Jerzego Hoffmana przy „Ogniem i mieczem” (nagroda za montaż na Festiwalu Polskich Filmów
Fabularnych w Gdyni, 1999) oraz przy filmie „1920 Bitwa Warszawska” (nominacja
do Orła – Polskiej Nagrody Filmowej – za montaż, 2012).
Jerzy
Hoffman o filmie „Potop Redivivus”
Od
premiery „Potopu” minęło 40 lat. To oznacza, że wyrosły co najmniej dwa – a zapewne trzy – pokolenia, które tego filmu nie widziały w kinie. W tym czasie
zmieniła się mentalność, jak i oczekiwania widza. Dzisiejszy widz jest
przyzwyczajony do innego rytmu narracji, innego montażu i tempa. Tamten „Potop”
sprzed 40 lat miał w sumie 5 godzin i 15 minut projekcji, wyświetlaliśmy go w dwóch częściach. Dzięki
staraniom Filmoteki Narodowej dokonano cyfrowej rekonstrukcji „Potopu”. Jego
obraz przywrócono widzom – to zasługa człowieka, który realizował przed laty
zdjęcia do filmu: korekcję barw nadzorował Jerzy Wójcik, co jest prawdziwym
ewenementem. Wszak czas robi swoje i większości ludzi, którzy pracowali przy
tym filmie, już wśród nas nie ma. Uzyskana
w procesie rekonstrukcji jakość obrazu podsunęła mi pewien pomysł. Pomyślałem,
że warto ten odnowiony film pokazać tym wszystkim, którzy nie mogli zobaczyć go
w kinie, zwłaszcza młodym, którzy znają „Potop” wyłącznie z telewizorów, kaset
i płyt DVD. Ale czy dzisiejszy widz będzie chciał spędzić w kinie ponad 5
godzin? Trudno to sobie wyobrazić. Podobnie jak to, że po obejrzeniu pierwszej
części zechce pójść na drugą. Zwłaszcza że po kilkakrotnym obejrzeniu nowej
kopii „Potopu” doszedłem do wniosku, że jest w nim zbyt wiele scen, które nie
posuwają akcji do przodu, które wstrzymują tempo narracji – co być może było
dopuszczalne 40 lat temu, a dziś zapewne jest akceptowane wyłącznie przez
najbardziej zagorzałych wielbicieli prozy Henryka Sienkiewicza.
Stworzyłem
więc „Potop” na nowo, w wersji trzygodzinnej. Film, który nic nie traci z najważniejszych wątków, który nic nie traci na czytelności, a jednocześnie
nabrał niezwykłego tempa. Ten właśnie „Potop Redivivus” jest „Potopem” na dziś
– który ogląda się niesłychanie, a próbne projekcje pokazały, że stał się
filmem na nowo atrakcyjnym i pasjonującym. W dużym stopniu to zasługa montażysty, z którym współpracuję od czasu „Ogniem i mieczem”. Oczywiście, trudno byłoby zastosować dzisiejszą
formę montażu, ale w efekcie mądrego kompromisu otrzymaliśmy film odświeżony,
odrodzony. Stąd właśnie tytuł – „Potop Redivivus”.
Czterdzieści
lat temu, na I Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, „Potop” sięgnął po Grand Prix, czyli
Lwy Gdańskie. Po 40 latach film wróci na
Festiwal. Ja będę o 40 lat starszy, tak jak starszy będzie Jerzy Wójcik,
starszy będzie Daniel Olbrychski i ci aktorzy, którzy jeszcze żyją. A film –
paradoks – będzie młodszy, bo odmłodzony i przywrócony widzowi. Jestem
wzruszony tym, że nasz film rozpocznie tegoroczny Festiwal, jak też tym, że ta
premiera odbędzie się pod honorowym patronatem Bronisława Komorowskiego,
Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Ale przede wszystkim czekam na konfrontację z widzami, bo dla mnie zawsze widz był najważniejszy i zawsze
swoje filmy robiłem dla widza.
Kiedy
skończyliśmy pracę nad montażem filmu „1920 Bitwa Warszawska”, Jerzy Hoffman
uśmiechnął się tajemniczo i powiedział: „My się jeszcze spotkamy”. Rok temu,
kiedy dzwoniłem do niego z życzeniami urodzinowymi, znów zakończył rozmowę
tajemniczo: „Jest coś do zrobienia, musimy spotkać się w montażowni”. Po
miesiącu okazało się, że mamy skracać „Potop”. „Jak to?” – zdziwiłem się. „Odrestaurowali, ale ten
film jest za długi – odpowiedział. – Ma wrócić do kin, będzie na DVD i Blu-ray, więc
trzeba go przystosować dla dzisiejszego widza. A poza tym jest tam parę rzeczy, które
trzeba wyrzucić”.
Kiedy
„Potop” wchodził na ekrany, miałem 4 lata, zobaczyłem go kilka lat później; w pewnym sensie jesteśmy równolatkami. Znam ten film, znam tych aktorów, a
teraz przychodzi do mnie Hoffman i mówi: „Stary, musimy to skrócić”. Zrobiło mi
się miękko w nogach, byłem pełen obaw: „Kurczę, przecież to można zepsuć”. To było coś
innego niż przy „Ogniem i mieczem”: wtedy czułem, że dojrzałem, by podjąć takie
wyzwanie. No i nie myślałem, że mogę coś zepsuć. A teraz? Już wiedziałem, że mogę popsuć
wszystko. Wtedy miałem młodzieńczą odwagę, teraz odwaga pozostała, ale miałem
też świadomość, że mam przemontować „Potop” – film gotowy, powszechnie znany i
uznany, z nominacją do Oscara. Bałem się jak cholera!
W
Iluzjonie odbył się pokaz zrekonstruowanej cyfrowo wersji filmu: z górą pięć
godzin projekcji. W pewnej chwili ktoś zaproponował przerwę na kawę, potem
drugą na skorzystanie z toalety i w
efekcie seans zakończył się po siedmiu godzinach. A przecież na sali byli Jerzy
Hoffman, Jerzy Wójcik, profesor Tadeusz Kowalski i inni ludzie z Filmoteki, znawcy kina, przyzwyczajeni do dawnego sposobu prowadzenia
narracji. Do tego kopia była w takiej jakości, jakiej nikt od 1974 roku nie widział. I
mimo wszystko czuliśmy się zmęczeni.
Kilka
miesięcy później spotkaliśmy się w tym samym kinie w podobnym gronie, by obejrzeć wstępnie zmontowaną przeze mnie i Jerzego Hoffmana wersję
trzygodzinną. Nikt nie chciał przerwy, a po seansie Jerzy Wójcik, który wydawał
mi się najbardziej przywiązany do wersji pierwotnej, powiedział: „Nie wiem,
coście zrobili, ale to wygląda tak, jak zawsze powinno wyglądać!”. Odetchnąłem
z ulgą.
To
była niesamowita przygoda. Jak usunąć ponad dwie godziny filmu tak, by nic nie
stracił na wartości, by nadal porywał jak oryginał w chwili premiery?
Musieliśmy usunąć pewne wątki, inne skrócić, pewne sceny wyciąć, inne
przestawić, by wszystko harmonizowało ze sobą. Miałem ogromną swobodę, ale
Jerzy Hoffman nie raz mnie zaskoczył, wskazując alternatywne rozwiązania.
Dyskutowaliśmy każde cięcie, ale Hoffman niczego nie narzucał, to była ściśle partnerska relacja. Najtrudniejsze
momenty były wtedy, gdy trzeba było skracać sceny dialogowe w długich ujęciach.
Z jednej strony nie mogłem wyjść z podziwu dla aktorów – w „Potopie” nie ma
nietrafionych ról – z drugiej musiałem dynamizować te ujęcia. Nie było to
łatwe, zwłaszcza że muzykę i dialogi miałem na tej samej ścieżce dźwiękowej.
Nieraz musiałem rozwiązywać skomplikowane równanie matematyczne: gdzie ciąć,
gdzie wycinać, kiedy przyciąć muzykę pod dialogiem, no i jak to zrobić? No i te
długie ujęcia – przemarsz wojsk szwedzkich, osadzanie kolubryny czy konny popis
Kmicica przed Bogusławem. Wszystkie, podobnie jak cała batalistyka, zostały
skrócone, bo w wersji końcowej nie pasowałyby do reszty. Jedyną sceną, którą
zachowałem nienaruszoną, jest pojedynek Kmicica z Wołodyjowskim. To mój hołd
dla Zenona Pióreckiego – montażysty wersji oryginalnej. Ta minuta dla
Pióreckiego to zarazem hołd dla wszystkich, którzy przy tym filmie pracowali.
„Potop” dziś: czas na powrót do kina
Co do tego nie ma wątpliwości: „Potopowi”
Jerzego Hoffmana należy się zasłużone miejsce w historii polskiego kina. W
końcu ponad 27 mln widzów nie mogło się mylić: taka publiczność oznacza, że
film Hoffmana zajmuje III miejsce na polskiej liście przebojów wszech czasów.
Więcej widzów mieli tylko „Krzyżacy” i „W pustyni i w puszczy” – również
ekranizacje prozy Henryka Sienkiewicza.
Dodać należy, że „Potop” był bodaj
najdroższym filmem w historii polskiej kinematografii. O jego wyjątkowości świadczy nie tylko budżet sięgający 105 mln zł, ale także
to, że jego producentem było całe Przedsiębiorstwo Produkcji Filmów „Zespoły
Filmowe”. Realizację poprzedziła ogólnokrajowa dyskusja, niemal tak gorąca jak
ta, która w latach 30. wstrząsnęła USA, gdy szukano gwiazdy do roli Scarlett
O’Hary w „Przeminęło z wiatrem”. Ostatecznie główne role w „Potopie” przypadły
Danielowi Olbrychskiemu i Małgorzacie Braunek – publiczność zrazu przyjęła ich
z nieufnością, by szybko pokochać. Dla Braunek – po „Polowaniu na muchy”
uosobienia kobiety współczesnej, władczej i zdobywczej - była to rola życia, w
dodatku w kostiumie, co znakomicie poszerzyło jej emploi. Dla Olbrychskiego – wyrastającego na czołowego amanta bohaterskiego polskiego
kina – „Potop” okazał się progiem dojrzałości, to na planie tego filmu
zakończyło się formowanie aktorskiej osobowości.
To nieprawda, że sięgając po prozę
Sienkiewicza Jerzy Hoffman miał sukces w kieszeni. Wprawdzie nominalnie autor
„Quo vadis” ma w polskim kinie pozycję niemal taką samą jak Szekspir w kinie
anglosaskim, ale nawet w latach 70. nic nie było przesądzone. Przede wszystkim dlatego, że – jak wspomniał Jerzy Hoffman w wywiadzie
dla tygodnika „Fakty” – „Jak się okazało, nie więcej niż trzy miliony Polaków
przeczytało Trylogię po wojnie”. To dlatego – przyznawał – „starałem się zrobić film dla tych, co
czytali, i tych, co nigdy nie zetknęli się z Potopem. Cztery pokolenia Polaków wychowało się na tej książce,
lecz obecnie jest już ona mniej poczytna”.
Ale nawet gdyby te uwagi mijały się ze
stanem faktycznym (poszczególne części Trylogii, rożne w różnych okresach, były
wpisane do licealnego spisu lektur), sytuacja Henryka Sienkiewicza –
niezależnie, noblisty czy scenarzysty – była dla komunistycznej władzy raczej
niewygodna. Chodziło o zbudowaną na jego przekazie tradycję
historyczno-patriotyczną, ideologicznie obcą władzy ludowej, jakkolwiek wpisaną
– wraz z dokonaną przez Aleksandra Forda ekranizacją „Krzyżaków” - w niedawne
obchody Tysiąclecia Państwa Polskiego, lecz poddaną znaczącej korekcie. W
efekcie film Forda przybliżał czasy Jagiełły i przygody Zbyszka z Bogdańca, ale
jednocześnie odwoływał się do polskiego zwycięstwa (u boku Armii Czerwonej – tak jak Jagiełło miał u boku
Litwinów oraz pułki smoleńskie i czeskie) nad hitlerowskim Niemcami w Berlinie.
Hoffmanowi udało się uniknąć podobnego
balastu. Po pierwsze dlatego, że Szwecja prowadziła (i prowadzi nadal) politykę
neutralności, a po drugie dlatego, że Sienkiewicz nakreślił gorzki obraz
siedemnastowiecznej Polski i Polaków. Ta gorycz, która stała się ornamentem
obrazu Hoffmana, wystarczyła, by przymknąć oko na religijną warstwę „Potopu”,
obecną nie tylko w opisach walk o Jasną Górę. Na wszelki wypadek Krzysztof Teodor
Toeplitz uspokajał na łamach „Miesięcznika Literackiego”: „Publiczność nasza
dojrzała w Potopie obraz
rekompensujący w jakiś sposób potrzebę narodowego sukcesu. Dojrzała – bo
chciała, ale naprawdę nie jest to film o sukcesie, ale o okropnym – i jak się
miało za sto lat z kawałkiem okazać – śmiertelnym wykrwawieniu. Jest to film
prawdziwy i mądrzejszy niż można było na pozór sądzić. Jest to również film
prawdziwszy niż wiele poprzednich – m.in. Pan
Wołodyjowski – jeśli chodzi o rysunek społeczności polskiej w XVII wieku. […] Film poszedł za Sienkiewiczem nie tylko w jego warstwie
barwnej i buńczucznej, ale także w jego historiozofii”.
Czy ówczesną Polskę z jej niewielką raczej
kinematografią stać było na taką superprodukcję jak „Potop”? Dysponując niebotycznym
budżetem, Hoffman borykał się z tymi samymi bolączkami co reszta polskich filmowców. Nie było dewiz na taśmę
negatywową, twórców „Potopu” obowiązywał więc horrendalnie niewielki
przelicznik 1:6, nie było waluty na wynajęcie kamery Panavision – ograniczono
się do obiektywu Panavison, zakładanego na korpus kamery Arriflex, także z
powodu braku środków upadł pomysł zaproszenia do filmu Jeanne Moreau, która
grając królową Marię Ludwikę, żonę Jana Kazimierza, miała być wabikiem dla
zachodniego widza.
Mimo tych ograniczeń i przeciwności udało
się „Potop” zakończyć. Więcej – został dostrzeżony w Hollywood i zdobył
nominację do Oscara dla filmu nieanglojęzycznego. Nie była to pierwsza polska
nominacja (wcześniej ten zaszczyt przypadł „Nożowi w wodzie” Romana Polańskiego
i „Faraonowi” Jerzego Kawalerowicza), ale wkrótce miało się okazać, że dzieło
Hoffmana otworzyło szczęśliwą dla polskiego kina serię: w roku następnym
kandydowała do Oscara „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy, a dwa lata później
„Noce i dnie” Jerzego Antczaka. Polskie władze uwierzyły, że mamy kinematografię o
wielkim potencjale i uchwaliły mocarny projekt jej dalszego rozwoju –
niezrealizowany, rzecz jasna, z braku środków.
A „Potop”? W 1984 roku, w dziesięciolecie
premiery, powrócił na chwilę na ekrany, z których zresztą nigdy – jako ekranizacja szkolnej lektury - nie schodził. Z
czasem stał się żelaznym punktem telewizyjnego repertuaru, a wraz z nastaniem
ery wideo zyskał nowy kanał dystrybucji. I ciągle utrzymuje swoją wyjątkową
pozycję – w plebiscycie tygodnika „Polityka” na koniec XX wieku został uznany
za jeden z pięciu najważniejszych filmów polskich.
Trzeba jednak przyznać, że transformacja
ustrojowa 1989 roku nie była szczęśliwym okresem dla polskiego kina – choćby ze
względu na chaos, jaki zapanował w dystrybucji. „Potop” padł jego ofiarą
dwukrotnie – kiedy zabrakło miejsca dla filmów polskich w coraz bardziej
malejącej ilości kin i kiedy różni wydawcy, legalnie lub nie, rozpowszechniali
film Hoffmana na kasetach VHS. Kopią matką dla wydania wideo nie były ani
negatyw filmu, ani kopia wzorcowa, lecz kopie ekranowe o różnym stopniu
zniszczenia lub wersja telewizyjna, przycięta do obowiązującego wówczas formatu
4:3. Wyrosły co najmniej dwa pokolenia widzów, którzy nie widzieli „Potopu”
Jerzego Hoffmana w kinach.
To także z myślą o nich dokonano cyfrowej
rekonstrukcji filmu. Tylko czy film sprzed 40 lat – nawet w jakości obrazu i dźwięku, której wcześniej nigdy nie osiągnął
– zdoła ich jeszcze zachwycić? Jerzy Hoffman – mimo swoich 82 lat – nie
zatracił duszy ryzykanta, jeszcze raz zagrał va banque. Wraz z Marcinem Kotem
Bastkowskim, montażystą „Ogniem i mieczem” i „1920 Bitwa warszawska”, skrócił
pięciogodzinny film do trzech godzin, dostosowując „Potop” do oczekiwań
współczesnego widza, przyzwyczajonego do innego toku narracji, szybszego tempa i bardziej dynamicznego obrazu.
Zapraszamy do kin!
Konrad J. Zarębski
„Potop” przed 40 laty
Przygoda
Jerzego Hoffmana z Sienkiewiczem zaczęła się na Syberii w 1944 roku, kiedy jako
12-latek przeczytał książki przysyłane z frontu przez ojca, lekarza służącego w Dywizji Kościuszkowskiej, „Pana Wołodyjowskiego” i „Potop” – „Ogniem i
mieczem” zatrzymała wojskowa cenzura. Zagorzały wielbiciel Sienkiewicza i
powieści historycznej w ogóle już podczas egzaminu do Szkoły Filmowej deklarował, że chce kręcić
filmy historyczne. Na początku lat 60., kiedy Telewizja Polska planowała
produkcję pierwszych seriali, Jerzy Lutowski, któremu powierzono napisanie
scenariusza według „Pana Wołodyjowskiego”, zwrócił się o konsultację właśnie do
Hoffmana. Reżyser zapalił się do pomysłu i na własną rękę podjął starania o nakręcenie filmu kinowego.
Odniósł sukces: uboga kinematografia polska wysupłała aż 40 mln złotych, by
nakręcić dwuipółgodzinny film, który odniósł niekwestionowany sukces kasowy i
artystyczny, potwierdzony przez dziesięciomilionową widownię.
Kiedy
Jerzy Hoffman przystępował do kręcenia „Pana Wołodyjowskiego”, wcale nie było
pewne, że przypadnie mu szansa ekranizacji całej Trylogii. Bynajmniej nie
dlatego, że kinematografii nie było na to stać. Echa wydarzeń Marca ‘68 i rozpętanej w
PRL-u antysemickiej nagonki dotknęły także ekipę „Wołodyjowskiego”. Ich
przejawem było choćby powierzenie reżyserii serialu „Przygody pana Michała” –
na planie filmu i w niemal identycznej obsadzie – innemu reżyserowi. Więcej, w
trakcie zdjęć w Chęcinach, które udawały Kamieniec Podolski, Hoffmanowi wręcz
zasugerowano wyjazd z Polski. Reżyser zgodził się na emigrację, pod warunkiem
jednak, że celem będzie Moskwa, ale inni członkowie ekipy, operator Jerzy
Lipman i Jakub Goldberg, drugi reżyser, wyjechali na Zachód. Tam również udał się Aleksander Ford, który pierwotnie miał
realizować „Potop”.
Skierowanie
„Potopu” do produkcji stało się możliwe po zmianie ekipy rządzącej w grudniu 1970 roku. Budżet filmu obliczono na 100 mln złotych, znalazły się
środki nie tylko na dekoracje budowane w Polsce, na Białorusi i Ukrainie oraz
23 tys. kostiumów (w filmie wzięło udział blisko 400 aktorów i kilka tysięcy statystów), ale
także na wypożyczenie obiektywów Panavision (ale już nie kamer). Była to największa
produkcja w dziejach ówczesnej kinematografii - scenarzyści Jerzy Hoffman,
historyk Adam Kersten i pisarz Wojciech Żukrowski dokonywali cudów, by
zachowując w miarę spójną fabułę, możliwie niewiele uronić z literackiego
pierwowzoru, wydobywając na plan pierwszy walory widowiskowe dzieła (łącząc, na
przykład, bitwy pod Warką i pod Prostkami w jedno zwycięskie starcie). Ale
wysiłek filmowców mogła nieoczekiwanie zniweczyć burza, jaką rozpętały dwie
decyzje obsadowe Hoffmana – powierzenie roli Kmicica Danielowi Olbrychskiemu
(grającego w „Panu Wołodyjowskim” Azję Tuhajbejowicza), zaś roli Oleńki –
Małgorzacie Braunek. W gorącej dyskusji zabrali głos nie tylko krytycy i
publicyści, ale i przyszli widzowie filmu. Był to istotny sygnał: widownia była
przede wszystkim zainteresowana Sienkiewiczem i jego wizją historii, więc
wszelkie próby jej modyfikacji okazały się zbędne. Sam Hoffman podkreślał, że
film „pomyślany został jako wielka epopeja narodowa,
jako hołd dla ogarniającego wszelkie warstwy społeczne narodowowyzwoleńczego
zrywu”. To konsolidacyjne przesłanie miało niemal magiczne znaczenie:
filmowcom udało się uzyskać pozwolenie na kręcenie zdjęć w klasztorze na Jasnej Górze, z wykorzystaniem precjozów z tamtejszego skarbca.
Sekwencja odsłonięcia cudownego obrazu Czarnej Madonny jest – obok sceny
wejścia hubalczyków na nabożeństwo do kościoła w Poświętnem w „Hubalu” (1973)
Bohdana Poręby – jedną z najważniejszych scen religijnych w dziejach
polskiego kina.
Mimo
drastycznych nieraz skrótów Hoffmanowi i jego współpracownikom udało się
zachować walor pełnej rozmachu epickiej opowieści, gdzie historia spotyka się z
wielką przygodą, humor ze wzniosłością, zaś bohaterstwo z tragizmem. Raz
jeszcze dało znać o sobie pragnienie „pokrzepienia serc”, choć nastroje społeczne i sytuacja
polityczna były krańcowo odmienne od tych, jakie towarzyszyły premierze „Pana
Wołodyjowskiego”. Inny był także odbiór samego filmu, którego dwie serie (w
sumie około 320 minut projekcji) obejrzało ponad 27
mln widzów.
Jednak
kiedy we wrześniu 1974 roku „Potop” wchodził na ekrany, był pod wieloma
względami filmem anachronicznym – czas wielkich widowisk kostiumowych w kinie
światowym przemijał. W Hollywood rodził się nowy typ widowiska, który wkrótce
miał zdominować gusty publiczności na całym świecie: raptem 18 miesięcy później
zaczęły się zdjęcia do pierwszego filmu z cyklu „Gwiezdne wojny” George’a
Lucasa. Nominacja do Oscara za film nieanglojęzyczny (film Hoffmana przegrał z
„Amarcordem” Federico Felliniego) była więc wyrazem uznania dla wysiłku
niewielkiej kinematografii europejskiej, którą stać było na tak imponujący
wysiłek produkcyjny.
Konrad J. Zarębski w:
„Historia kina polskiego”, red.
T. Lubelski, K. J. Zarębski, Warszawa
2007
„Potop” bilans
Ekipa filmu „Potop” spędziła na planie 535
dni. W filmie wzięło udział 70 aktorów w rolach pierwszoplanowych, 450 aktorów
w rolach drugoplanowych i epizodycznych oraz kilka tysięcy statystów – bywały
sceny, które kręcono z udziałem 4 tys. osób. Ponadto w zdjęciach brało udział ponad 700 koni. Specjalnie dla wykonawców przygotowano
około 5 tys. kostiumów damskich i męskich, uszytych według mody z XVII wieku.
Przygotowano 45 tys. rekwizytów militarnych (głównie szable i pałasze, ale
również 1,5 tys. muszkietów) .Odlano kilkadziesiąt sztuk artylerii, w tym 30 armat oraz
dwie kolubryny, główna kolubryna ważyła 1600 kg , mierzyła 10 m , z czego lufa miała 4,5 m długości, średnica kół
liczyła 2,5 metra .
Film obejrzało ok. 27 mln widzów.
Na pierwszym Festiwalu Polskich Filmów
Fabularnych w Gdańsku (obecnie Festiwal Filmowy w Gdyni) w 1974 roku „Potop”
Jerzego Hoffmana otrzymał Grand Prix, czyli Wielką Nagrodę Jury „Lwy Gdańskie”,
zaś Danielowi Olbrychskiemu przypadła nagroda za pierwszoplanową rolę męską. Również publiczność festiwalowa uhonorowała
„Potop” swoją nagrodą.
W roku 1975 „Potop” został uhonorowany
nominacją do Oscara, nagrody Amerykańskiej Akademii Sztuki i Techniki Filmowej,
w kategorii filmu nieanglojęzycznego. W kraju zaś otrzymał Złotą Kamerę -
nagrodę redakcji tygodnika „Film” – dla najlepszego filmu polskiego, a Daniela
Olbrychskiego nagrodzono Złotą Kamerą za najlepszą rolę męską. W tym samym roku film pokazywano na letnim (wędrownym) Festiwalu Filmowym Ludzi
Pracy w Czechosłowacji: Daniel Olbrychski został wyróżniony przez publiczność
nagrodą aktorską. Jerzy Hoffman otrzymał Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki I
stopnia. W roku 1999 w ankiecie tygodnika „Polityka” z okazji zbliżającego się
końca stulecia i tysiąclecia „Potop” zajął V miejsce w kategorii „Najciekawsze
filmy polskie XX wieku”. W roku 2007 – z okazji 50-lecia nagrody Złota Kaczka
magazynu „Film” – czytelnicy pisma wybierali dziesięć najlepszych scen z filmów
polskich. W kategorii Najlepszy pojedynek nagroda przypadła scenie walki
Kmicica z Wołodyjowskim z „Potopu”. W roku 2009 – z okazji 100-lecia polskiego
kina historyczno-kostiumowego – Złota Kaczka czytelników „Filmu” dla
najlepszego filmu polskiego w tej kategorii przypadła „Potopowi”, ten sam film
zwyciężył
w plebiscycie telewidzów.
w plebiscycie telewidzów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz