niedziela, 20 sierpnia 2017

Nie żyje Jerry Lewis, król komedii


W wieku 91 lat zmarł Jerry Lewis, legenda amerykańskiego showbiznesu, powszechnie uznawany za „króla komedii”. Hollywood straciło jednego z  najważniejszych komików w historii. Aktor zmarł w swoim domu w Las Vegas.

Rodzina wydała dziś oficjalne oświadczenie, w którym napisała, że aktor zmarł z przyczyn naturalnych.

Jerry Lewis zapisał się w amerykańskiej komedii z wielu legendarnych występów, ale to duet stworzony z Deanem Martinem w wielu filmach (m.in. „At War With The Army” i „That’s My Boy”) uczynił z niego ikonę amerykańskiej rozrywki. Amerykańskiej, bo trudno pisać o specjalnej popularności Jerry’ego Lewisa w naszym kraju.

Inne jego słynne filmy to: “Cinderfella”, “The Nutty Professor”, “Delicate Delinquent”. Pamiętne role stworzył u Martina Scorsese w “Królu Komedii” oraz u Emira Kusturicy w “Arizona Dream”.

Dziwnie pisać o kimś, kto w Polsce recepcję miał w zasadzie zerową, w Stanach ekstremalnie nierówną, a we Francji -- do przesady ekstatyczną. Urodzony w Newark żydowski komik i najprawdziwdzy filmowy autor znany jest u nas przede wszystkim z autotematycznej roli w KRÓLU KOMEDII Scorsesego, gdzie pada ofiarą psychofana w pamiętnej kreacji De Niro.
Ale Lewis to o wiele, wiele więcej: połówka legendarnego duetu z Deanem Martinem, a wreszcie bohater serii idiosynkratycznych komedii w latach 50. i 60., spośród których za najważniejsze uznaje się zazwyczaj ARTISTS AND MODELS, ROCK-A-BYE BABY, CINDERFELLA i absolutnie unikalne dziwadło pt. THE BELLBOY. Ten ostatni film widziałem dwukrotnie; raz na nowojorskim pokazie wypełnionym wyjącymi ze śmiechu fanami, a raz na zajęciach z moimi studentami, którzy przez bite dwie godziny nie zaśmiali się *ani razu*. Jeśli o mnie idzie: nie byłem fanem, ale doceniałem ogrom innowacji i oryginalności.
Lewis to był przedziwny komik, pracujący w strefie humoru fizycznego, infantylnego, freudowskiego i kreskówkowego. Podobnie jak inni amerykańscy ekscentrycy -- tacy jak Ernie Kovacs czy Andy Kaufman -- tak i on wynajdywał i definiował swój język latami (chwilami myślę sobie, że jednym z jego wybitniejszych uczniów jest David Lynch). Nie byłoby bez niego takich osobowości jak Jim Carrey.
Bardzo przydałaby się jego retrospektywa nad Wisłą -- dzisiejsza smutna okoliczność tylko dostarcza do niej pretekstu – pisze o nim Michał Oleszczyk na Facebooku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz