Krystalizuje się taki schemat, wielkie studia z Hollywood sprzedają firmom streamingowym swoje duże filmy, ale tylko takie, które w kinach skazane są na porażkę. Kolejnym tego przykładem „Wojna o jutro”, czyli bardzo obiecujący przed premierą „The Tomorrow War”.
Tym razem gniota wciśnięto Amazonowi, który już wcześniej kupował duże produkcje niechciane w Hollywood. Czasami udawało im się pozyskać coś dobrego jak „Borat 2”, albo średniaki typu „Książę w Nowym Jorku 2” czy „Bez skrupułów Toma Clancy'ego”. Tym razem „The Tomorrow War” to słabizna, ale dla serwisu typu Amazon znaczący tytuł, budujący bibliotekę filmową tej firmy.
Trochę szkoda, bo przed premierą film ten zapowiadał się ciekawie i dla miłośnika kina SF miała być to fajna przygodówka. Niestety pomysł, a przede wszystkim jego rozwinięcie i przebieg całej akcji, budzi zwyczajnie znudzenie. A przecież jest to największy grzech w przypadku filmów, które nie grzeszą inteligencją, ale potrzebują widowiska, a przede wszystkim sprawnej i pomysłowej opowieści (takim przykładem ciągle świetny „Na skraju jutra”). Tym razem niestety film zawodzi na całej linii i „Wojna o jutro” to propozycja niewarta większej uwagi.
Wygląda na to, że studia doskonale wiedzą, co robią. Dobrze zrobił Paramount nie sprzedając „Cichego miejsca 2” do internetu i dzięki temu odniósł sukces w kinach. Podobnie sprawa ma się z drugim „Top Gun” czy „Nie czas umierać” i innymi takimi filmami, przesuwanymi ciągle w kalendarzu premier. Nie jestem fanem hybrydowe dystrybucje Disneya (+) i Warnera (Max), bo filmy te od razu trafiają do nielegalnego internetu, a w Polsce obu platform nie ma. Disney nie odczuwa specjalnie różnicy, ale prawdziwym testem będzie dla tej firmy wprowadzenie do kin „Czarnej Wdowy”. Wiele zależy od sukces/porażki tego filmu i szkoda tylko, że oficjalnie nie są znane wyniki sprzedaży filmów na platformach.
Podobny schemat sprzedaży filmów dostrzegam w Polsce. „Sala samobójców. Hejter” znajdował się w innym miejscu i czasie gdy ją sprzedawano do internetu i tutaj przykład ten nie pasuje do mojej tezy. Czasami internet jest jedynym miejscem, w którym można pokazać film – jak było z „Fisheye”. Jest też nim trochę „Prime Time”, ale nie był to aż tak dobry film, aby się obronić w kinie i seans na platformie wydawał się sensowny. Czasami pomysł sprzedaży filmu do internetu zastanawia, jak było w przypadku „Listów do M. 4”. To oczywiście kwestie biznesowe, czasami opłaca się opchnąć film do Netflixa, jak to było w przypadku horroru Bartosza M. Kowalskiego, czasami warto go przetrzymać i wprowadzić do kin. „Magnezja” i kilka innych takich tytułów mimo kasowej porażki, zapewne dzięki wsparciu PISF, wyjdzie z dystrybucji kinowej obronną ręką…
Dziś widzę to tak, przeniesienie premiery dużego filmu kinowego do internetu, to dla takiej produkcji przeważnie słaba rekomendacja. Będę do takich filmów podchodził bardzo ostrożnie, ale oczywiście platformy i tak zrobią z tego dobry użytek i zarobią sporą kasę. Taki biznes…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz