Ma na swoim koncie wiele udanych
filmów, szanuję go najbardziej za „Kręgosłup diabła”, „Hellboya”, „Labirynt
Fauna”, Oscarowy „Kształt wody”, ale to „Pinokio” jest moim zdaniem najlepszym
filmem w reżyserskim dorobku Guillermo del Toro. Nie bez wpływu na tak wysoką
ocenę jest oczywiście strona realizacyjna, bo jego „Pinokio” to animacja
poklatkowa, w duchu klasycznym, ale wykonana za pomocą najnowocześniejszych
technik i przy wsparciu tłumu utalentowanych twórców. Jestem zachwycony!
W dokumencie, który towarzyszy na Netfliksie filmowi „Guillermo del Toro: Pinokio”, dowiedzieć można się, że prace nad tą wizją książki Carlo Collodiego trwały 15 lat. A jak należy się domyślać, tak długo meksykański reżyser planował swój film, myślał o jego kształcie, pracował nad koncepcją, tworzył jakże niezwykły scenariusz tej opowieści. Bo pozornie wszystko jest tutaj na miejscu, ale choć czuć klasykę w tle, del Toro odważnie rozbudowuje tę opowieść, dodając do niej m.in. polityczne i historyczne nawiązania, co jeszcze mocniej działa na ekranie. Bo gdy na ekranie pojawiają się włoscy faszyści oraz sam Mussolini, gdy w tle wybuchają bomby, a młodzi chłopcy szkoleni są do wojny, to wtedy na ekranie mamy bardzo ciekawe antywojenne przesłanie, przekaz z wielką siłą rażenia. A to zdecydowanie nie wszystkie niespodzianki tej wersji „Pinokia”.
Zasadniczo „Pinokio” pozostaje „Pinokiem”, piękną opowieścią o miłości ojca do syna i syna do ojca, ale dzięki odwadze i rozbudowanej opowieści, staje się jeszcze ciekawszy, pasjonujący i wciągający. A ja przecież bardzo nie lubię „Pinokia” i większości tych wszystkich wcześniejszych produkcji, z wersjami Disneya na czele.
W tej najnowszej wersji „Pinokia” scenografia, zdjęcia, muzyka, kolory, ale też charakterystyczny mrok znany z innych produkcji Guillermo del Toro, na ekranie sprawdzają się znakomicie. Ten styl jest niepodrabialny, bo animacja poklatkowa to bardzo wdzięczna materia filmowa. Bardzo pracochłonna i kosztowna, ale na ekranie działająca ze zdwojoną mocą. Przez lata dowodziła tego firma Laika, kiedyś Tim Burton, mistrzowie z Aardman Animation, a także niedawne nasze „Nawet myszy idą do nieba”. A jednak Guillermo del Toro poszedł znacznie dalej, zapewne także dlatego, że dysponował większymi środkami na realizację filmu, który zamówił u niego Netflix. Jeśli jest prawdą, to co znaleźć można w internecie, to film kosztował 35 mln dolarów. Widać te pieniądze w technice, widać gdy pokazywane są nam te wszystkie zbudowane makiety scenograficzne i setki lalek, tych tradycyjnych i tych mechanicznych.
Za „Pinokia” odpowiada tak naprawdę dwóch reżyserów, bo firmują film swoimi nazwiskami Guillermo del Toro i Mark Gustafson. Choć ten drugi jest tutaj w tle wielkiego reżysera, to mam wrażenie, że zdecydowanie nadzorował przebieg produkcji, dowodził tłumem animatorów i innych twórców. Wszystko po to, aby przenieść na ekran wizję genialnego Guillermo del Toro, którego wyobraźnia raz jeszcze mnie oczarowała.
Szkoda, że ta wersja „Pinokia”
nie jest dostępna na wielkich ekranach, w kinie film działałby ze zdwojoną
mocą. Trudno… Za to polecam obejrzenie filmu w wersji oryginalnej, z głosami m.in.
Ewana McGregora, Christopha Waltza, Dawida Bradleya, Rona Perlmana, a nawet
Cate Blanchett (przygotujcie się na małą niespodziankę). Warto też sięgnąć po
krótki dokument o realizacji filmu. Wiele
wskazuje na to, że „Guillermo del Toro: Pinokio” zmierza po nominację, a może i
Oscara za pełnometrażową animację. Zasłużył też na miejsce wśród najlepszych
filmów roku.
Film jest dostępny na wielkich ekranach, niestety tylko dwóch - w kinie Muranów w Warszawie oraz kinie Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Miałem to szczęście, że udało mi się załapać na seans kinowy. Warto było!
OdpowiedzUsuń