Jestem fanem klasycznych „Gwiezdnych wojen” i powrót Obi-Wana bardzo mnie ucieszył. Co z tego, skoro serial Disney+ nie spełnia moich, pokładanych w nim nadziei? Kolejna streamingowa wydmuszka.
Narzekania na Netflix i jego propozycje są powszechne. Dziś na fali jest Disney+, który podbija rynek. Ten drugi do zaoferowania ma mnóstwo atrakcji, a ja z przyjemnością zaglądam do propozycji dla starszych widzów. Świetny jest na przykład „The Resque” na National Geographic, genialny jest serial „The Beatles: Get Back”, ale atrakcji jest więcej i każdy znajdzie tutaj swoją drogę, warto grzebać (to nie jest tekst reklamowy :).
Główne atrakcje na platformie to produkcje Marvela i Star Wars. Te pierwsze w większości nie wzbudziły moich zachwytów, ale może nie jestem odpowiednim odbiorcą. Z „Gwiezdnymi wojnami” jest inaczej, bo Disney kręci te produkcje opierając się na nostalgii za klasyką i dodając do niej nowoczesną jakość. Dwie pieczenie na jednym ogniu… Ale nie w przypadku „Obi-Wana Kenobiego”.
Należę do fanów „Mandaloriana”, bo to produkcje na wysokim poziomie. Postać nowa, mająca ciekawą tajemnicę i fajną drogę. Potem przyszedł czas na pomysły odwołujące się do klasyki. W kinie Disney poniósł klęskę kręcąc „Hana Solo” i chyba nie wyciągnął należytych wniosków. No bo, czy rzeczywiście „Księga Boby Fetta” to wartościowa realizacja? Technicznie niezła, ale sama historia i ten bohater zwyczajnie nie wzbudzają mojego zachwytu. Odwołania do klasyki są wprowadzane na siłę, a nowe pomysły niczego ciekawego nie wnoszą. Oczywiście do czasu, gdy pojawia się Mandalorian, który ratuje tę serię. Myślałem, że to tylko drobne potknięcie, a tymczasem…
Przyszedł czas na „Obi-Wana Kenobiego”. I to dopiero jest rozczarowanie! Kultowy bohater ma tak proste zadanie do wykonania, że aż szkoda czasu na śledzenie tej opowieści. Bo czy rzeczywiście uwolnienie i uratowanie księżniczki Lei to jedyny pomysł, na jaki było ich stać? Żadnej nowości, niczego oryginalnego, bez chociażby ciekawego rysu psychologicznego głównego bohatera. Cierpienie i ucieczka Obi-Wana są jałowe i nudne, a ja mu po prostu nie ufam. I potem z odcinka na odcinka scenarzyści biją pianę wokół tego samego wątku – ratunek, ucieczka, walka, ratunek, ucieczka, walka, ratunek, ucieczka, walka… Wystarczyłoby obejrzeć 1 i 6 odcinek, żeby zaliczyć całość. Dodawanie kilku nowych postaci, Luka i jego rodziny, ruchu oporu… Żaden z tych elementów nie wzbudza zachwytu totalnego, i tylko czasami działa nieźle (Tala!). Zawodzi też Ewan McGregor, który na siłę mierzy się ponownie z postacią Obi-Wana.
W serialu „Obi-Wan Kenobi” wszystko prowadzi nas do pojedynku z Darthem Vaderem, spotkaniem z przyjacielem zmienionym we wroga. Finał tego spotkania poznamy w klasycznym IV epizodzie. Ciekawe, że po drodze Kenobi i Vader spotkali się na mrocznej planecie i odbyli mityczny pojedynek. Zresztą tych wątpliwych powiązań było więcej. Czy nikt nie powiedział Lei, że Obi-Wan uratował ją, gdy miała 10 lat? W „Nowej nadziei”, księżniczka nie przywołuje tego traumatycznego zdarzenia, powołuje się na Wojnę Klonów i przyjaźń jej ojca z Obi-Wanem. Ok, niech im będzie, że nie pamiętała.
Serial „Obi-Wan Kenobi” cierpi na jeden, ale bardzo duży problem. Jest nudny! Nie ma w nim pasji, dynamiki, zaskoczenia. Zamiast tego w finałowym odcinku panuje taka ciemność, że nic nie widać (jak w pamiętnym odcinku „Gry o tron”). Stara zagrywka speców od efektów, którzy wolą lub muszą opowiadać w ciemności i mroku, by ograniczyć koszty produkcji. Ok, niech im będzie.
„Obi-Wan Kenobi” to produkt totalny, nastawiony na ściągnięcie widzów do potężnej platformy, jeden z produkcyjniaków, które nie mają niczego do zaoferowania i niczego nie wnoszą do mitologii. Jon Favreau lepiej odrobił lekcję przygotowując „Mandaloriana”. Disney idzie drogą Netfliksa i idzie po najmniejszej linii… Byle tylko nośnymi hasłami ściągnąć klientów do swojej platformy. A gdzie ta odwaga, gdzie nowa jakość… Odpowiem tak: po co się męczyć, skoro wystarczy tak niewiele, aby zadowolić tak wielu.
Dobranoc. Ja wracam do klasyki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz