sobota, 24 maja 2014

Holland nie dała rady. "Dziecko Rosemary" Polańskiego niedoścignione


W grudniu zeszłego roku ogłoszono plan nakręcenia nowej wersji "Dziecka Rosemary", po sześciu miesiącach produkcja została zaprezentowana publiczności. Jak widać, była to bardzo sprawna realizacja. Niestety, pośpiech nie przysłużył się efektowi. To nie jest najbardziej udane przedsięwzięcie karierze Agnieszki Holland. Jej "Dziecko Rosemary" nie przejdzie do historii i bardzo szybko zostanie zapomniane przez widzów.


Ira Levin wydał "Dziecko Rosemary" w 1967 roku. Już rok później w kinach pojawiła się kinowa adaptacja Romana Polańskiego. Dziś to absolutny klasyk kina grozy, dzieło sztuki pod każdym względem. Ira Levin powrócił do stworzonego przez siebie świata w 1997 roku, wydając "Syna Rosemary". Był to sygnał ostrzegawczy dla wszystkich tych, którzy chcieli zmierzyć się z tym światem ponownie. Zalecana był daleko posunięta ostrożność. W Hollywood jednak takich rad się nie słucha.

Od wydania pierwszej książki i nakręcenia filmu minęło ponad 45 lat. Wiele wydarzyło się od tamtego czasu w świecie literatury grozy, jeszcze więcej w dziedzinie filmów z tego gatunku. Zwłaszcza w telewizji. Na "Dziecko Rosemary" patrzymy dziś z wielkim uznaniem, jak na zacnego profesora, klasyka, mistrza. Lecz są zapewne i tacy, którzy traktują film i książkę bezkrytycznie, jako część kanonu. Wychodząc z takiego założenia, amerykańscy producenci sięgają dziś powszechnie po klasykę, poszukują słynnych tematów, które można zaadaptować do współczesnych realiów. "Dziecko Rosemary" wydaje się na pierwszy rzut oka materiałem odpowiednim, ale niestety efekt w konfrontacji z klasykiem nie ma najmniejszych szans. Miniserial Holland przegrywa też z innymi produkcjami z pogranicza horroru, takimi jak chociażby "American Horror Story".

"Dziecka Rosemary" podpisane przez Agnieszkę Holland rozgrywa się współcześnie, akcja została przeniesiona z Nowego Jorku do Paryża. Opowieść toczy się podobnym torem co oryginał. Rosemary pragnie dziecka, przypadkowo spotyka miłą parę, zamieszkuje w pięknym budynku, mąż odnosi sukcesy. Bohaterkę zaczynają otaczać dziwni ludzie, przyjaciele umierają, ciąża jest bardzo bolesna...

Największym grzechem miniserialu jest jego narracja. "Dziecko Rosemary" nie wciąga, nie utrzymuje napięcia, nie tworzy atmosfery grozy. Pojawiające się chwytliwe straszne momenty zostały przedstawione w bardzo typowy, współczesny sposób (widowiskowo i krwawo) i niczego nowego nie wnoszą, choć oczywiście spełniają swoją rolę w całej opowieści. Pomiędzy nimi zabrakło jednak atmosfery grozy, niepewności i napięcia, które tak umiejętnie budował film Polańskiego. Może właśnie podzielenie opowieści na kilka części było kiepskim pomysłem? W klasycznym filmie żyliśmy historią od początku do końca. W serialu mamy wyraźne przerwy (czy to w wyniku końca odcinka, czy podczas emisji kolorowych reklam), które rozbijają nasze skupienie i  odciągają uwagę od opowieści.

W serialu brakuje tego delikatnego i podskórnego klimatu osaczenia, jakie dotyka bezbronną Rosemary. Niby te elementy występują w telewizyjnej produkcji, ale zwyczajnie w niej nie działają. U Polańskiego dodatkowym bohaterem filmu była muzyka Komedy, u Holland ten element nie odgrywa szczególnej roli. U Polańskiego po mistrzowsku fotografowano każde, dopieszczone do perfekcji, ujęcie, u Holland jest to przeciętnie sfotografowana telewizyjna realizacja. W klasycznym filmie scenografia budowała atmosferę, w miniserialu piękno paryskiego apartamentu ma nas oczarować, ale w ogóle nie zwracamy na to uwagi. Każdy z tych elementów jest kluczową częścią budującą całą opowieść i widać wyraźnie, kto poświęcił większą uwagę na ich wykreowanie. U Holland postawiono więc na przebieg historii, a ta prowadzi nas w prostej narracji po poszczególnych jej elementach. Bez zaskoczeń, bez intrygujących zwrotów akcji, bez napięcia. Wiemy dokąd zmierzamy i po prostu czekamy. Nie grzeszy oryginalnością ani logiką sam scenariusz, który - bardzo prosto skonstruowany -  ma kilka zaskakująco słabych punktów,. Trudno z takiej historii zbudować coś bardzo udanego. To po prostu kolejna "typowa" hollywoodzka produkcja telewizyjna.

Jakby producenci nowego "Dziecka Rosemary" zapomnieli, że niedawno święcił triumfy "Detektyw". Serial z elementami grozy dopieszczony do perfekcji, nad którym prace trwały wiele miesięcy. Tam każde nawet najmniejsze źdźbło trawy zostało precyzyjnie wplecione w narrację, każdy szczególik odgrywa wielką rolę a kilka kręgów narracji pozwala analizować serial godzinami.

Aktorstwo również nie stoi na wysokim poziomie. Zoe Saldana, co prawda, radzi sobie z rolą, ale nie przykuwa naszej uwagi, tak jak młodziutka Mia Farrow u Polańskiego. Nie przekonują też Jason Isaacs i Carole Bouquet oraz cały pozostały pion aktorski. Odgrywają oni swoje role poprawnie, ale nie potrafią zbudować postaci. Przez sekundę na ekranie widać Weronikę Rosati, ale to nawet nie był epizod. Nieco więcej jest za to Wojciecha Pszoniaka, ale przyszło mu zagrać postać jednego z "wyznawców", więc na ekranie to raczej rodzaj delikatnej błazenady.


Wygląda na to, że Agnieszka Holland nie miała możliwości ukazania swoich reżyserskich umiejętności. Decydujący o wszystkim amerykańscy producenci potraktowali temat zbyt swobodnie i zdecydowanie zbyt szybko chcieli przekuć inwestycję w zysk. Dla Agnieszki Holland jest to jeszcze jedna telewizyjna produkcja, której nie musi się wstydzić. Czekamy na kolejny film kinowy od naszej mistrzyni.
(dla www.stopklatka.pl)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz