David Fincher powrócił z pierwszym pełnometrażowym filmem po sześciu latach od premiery „Zaginionej dziewczyny”. Powrót to udany, ale nie będzie w mojej ocenie przesadnych zachwytów. „Mank” to doświadczenie, które w kinie i na dużym ekranie działałoby inaczej, ale nie sposób nie docenić kunsztu reżysera i jego dopieszczonej do drobnych szczegółów, wyprawy do Hollywood lat 30. XX wieku.
„Mank” uchodzi za jednego z głównych faworytów przyszłorocznych Oscarów, ale droga do nagród jest daleka. Co prawda Akademia lubi opowieści na temat swojego środowiska, ale „Mank” nie ma uroku „Artysty” i w ogóle dość krytycznie patrzy na Hollywood. David Fincher zabiera nas do przeszłości, a scenariusz autorstwa jego ojca osadza akcję niemal sto lat temu, kiedy Hollywood rządziło się innymi prawami. Choć tylko pozornie. W tej historii widać bowiem też spojrzenie na współczesną sytuację w Fabryce Snów, gdzie bezwzględna polityka księgowych i menadżerów, ich pogoń za zyskami, przybrały może nieco innego wyglądu, ale ciągle prowadzą do tego samego. Może dlatego Fincher, idąc w ślady Martina Scorsese, znalazł swój dom produkcyjny właśnie w Netfliksie, z którym dodatkowo podpisał kilkuletnią umowę o współpracy. Nie tylko zresztą on. Netflix podgryza Hollywood, śmiało staje do rywalizacji o Oscary i „Mank” może być jednym z głównych graczy przyszłorocznej edycji.
W filmie „Mank” oglądamy Hollywood lat 30. oczami zgryźliwego i uzależnionego od alkoholu scenarzysty, Hermana J. Mankiewicza, który pisze tekst znany w historii kina jako „Obywatel Kane”. Historia powstania rzeczonego filmu to jedna ze słynnych opowieści Hollywood, ale „Mank” nie skupia się na tym procesie i Orsonie Wellesie, najczęściej w retrospektywach ukazując nam losy samego pisarza i prowadząc nas do powodów powstania tego słynnego scenariusza.
Historię powstania „Obywatela Kane’a” zasadniczo znamy, bowiem spór Orsona Wellesa i Williama Randolpha Hearsta mocno wpłynął na Hollywood, był tematem wielu filmów i książek. Jednak „Mank” opowiada inną historię, koncentrując się na postaci scenarzysty, błyskotliwego mówcy i bardzo inteligentnej osoby, próbującej przetrwać w świecie układów i korupcji Hollywood lat 30. ubiegłego wieku.
Jak próbuje nas przekonać film, był Herman J. Mankiewicz jedną z liczących się postaci tamtego Hollywood. Był niestety też alkoholikiem, hazardzistą i hollywoodzkim rozrabiaką. Zazwyczaj mówił co myślał, a często jego obserwacje nie były zgodne z środowiskowym głosem ludzi znacznie wyżej postawionych. Niektórzy cenili taką postawę, ale raczej nie przysparzała mu ona sojuszników. Faktem jest, co próbuje pokazać „Mank”, że scenarzysta pracował w samym środku Hollywood, obserwował ten świat i tych ludzi. I wyciągał z tych obserwacji wnioski, którymi dość nierozważnie dzielił się z otoczeniem.
Dla wielbicieli klasycznego kina będzie „Mank” opowieścią znaczącą. Osobiście czerpałem wielką filmoznawczą przyjemność w momentach, w których na ekranie pojawiały się postaci znane z tamtych lat. Mankiewicz na swojej drodze spotkał bowiem gigantów kina, w tym Luisa B. Mayera czy Irvinga Thalberga. I obaj słynni producencie nie zostali tutaj ukazani w pozytywnym świetle. Szczególnie, gdy scenariusz skręca w kierunku polityki, burzliwego okresu gdzie starły się poglądy kapitalistów i socjalistów. Ojciec Davida Finchera zdecydowanie sprzyja tym drugim, wypowiadając się tą historią także niejako przeciwko republikanom, których dziś uosabia Donald Trump. Ten element filmu jakoś do mnie przemówił, ale rozumiem w jakim kontekście się pojawił i jaką rolę odegrał.
Rolę tytułową w filmie „Mank” zagrał Gary Oldman i jest to tylko dobra kreacja w moim odczuciu. Jednak występująca obok niego Amanda Seyfried, to prawdziwa gwiazda filmu, od której nie można oderwać wzroku. Wciela się ona w żonę potentata medialnego i aktorkę, której talent poddawany jest w wątpliwość. Postać grana przez Seyfried jest młoda, piękna, nie tak nierozsądna, jak próbują ją szufladkować bliscy i branża. Dla Manka jest przyjaciółką i wsparciem, do czasu... Fincher nie stawia na gwiazdy, tych poza Oldmanem tutaj nie ma, są za to znakomite kreacje drugiego plany wielu innych aktorów i aktorek. Liczy się dla reżysera nie nazwisko, ale to jak wyglądają czy grają poszczególni uczestnicy tej historii.
Imponujące spojrzenie na lata 30. w Fabryce Snów to największy atut „Manka”, który zaprasza nas do wyprawy do przeszłości. To film stworzony w klasycznym stylu, wyglądający jakby pochodził z tamtej epoki, z czarno-białymi pięknymi zdjęciami, z charakterystycznymi wymianami szpuli na projektorze, z muzyką o jaką nie podejrzewałbym Atticusa Rossa i Trenta Reznora, z kostiumami i scenografią przeniesioną wprost z planów klasycznych filmów z Hollywood. Wszystko to i wiele więcej nadaje całości niezwykły i piękny charakter, co podkreśla tylko mistrzostwo świata wykreowanej opowieści.
Czy „Mank” zdobędzie głównego Oscara? Nie będzie to łatwe, bo choć Amerykańska Akademia Filmowa lubi opowieści o swoim środowisku, ten bardzo krytycznie ukazuje pewne hollywoodzkie mroczne praktyki. Znacznie starsi członkowie Akademii będą zapewne tym nieco oburzeni, ale takie krytyczne spojrzenie na Hollywood może przypaść do gustu młodym Akademikom i przede wszystkim pochodzącym z mniejszości etnicznych, których notabene w „Manku” prawie w ogóle nie ma, tak jak nie było ich w Hollywood rzeczonego okresu. Czy film zdobędzie głównego Oscara przekonamy się za jakieś pięć miesięcy, dziś warto cieszyć się „Mankiem”, bo to świetnie opowiedziane i w wielu miejscach błyskotliwe kino, choć nie dla wszystkich.
Premiera filmu na Netfliksie 4 grudnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz