Zgodnie z zapowiedziami, „czegoś takiego w polskim kinie jeszcze nie było”, a na pewno nie było tak śmiałego projektu w ostatnich latach. „Magnezji” nie można odmówić wizualnego rozmachu i inscenizacyjnego wyczucia, ale jako przeżycie czysto kinofilskie, na poziomie samej historii, jest tylko namiastką wielkich obietnic. Były na blogu działania zapowiadające film, czas na ocenę gotowego dzieła.
20 listopada „Magnezja” w reżyserii Macieja Bochniaka trafić miała oficjalnie do polskich kin, ale pandemia nie odpuszcza, kina są zamknięte i zdecydowano się przełożyć premierę na lepsze czasy. I słusznie, bo „Magnezja” zasługuje na duży ekran i tylko kino może w pełni podkreślić wizualny rozmach filmu. Mi wystarczyć musiał mniejszy ekran podczas festiwalu EnergaCamerimage, gdzie film startuje w trzech konkursach – polskim oraz debiutów reżyserskich i operatorskich. Ktoś powie, że mały ekran wypaczył odbiór „Magnezji”, ale to nie tak... Inscenizacyjny rozmach przedsięwzięcia docenić można i w takim mniejszym wymiarze, za to żaden duży ekran nie poprawi scenariusza, samej historii, która jest tylko pretekstem do stworzenia westernu rozgrywającego się w dwudziestoleciu międzywojennym na pograniczu polsko-radzieckim.
Rozmach „Magnezji” widać na ekranie, bo też przyłożono wielką wagę do wizualnych aspektów tej opowieści. Trudno nie docenić scenografii, kostiumów, charakteryzacji, pracy autora zdjęć i całej tej technicznej strony, która ukształtowała „Magnezję” i nadała jej finalny wygląd.
Są w tej historii dwa przestępcze klany walczące o wpływy, które łączy i dzieli wspólny interes, są dwie rodziny współpracujące i konkurujące, a pomiędzy nimi gromada postaci, które mocno skomplikują te układy. Są dwaj fotografowie połączeni miłością nie tylko braterską, jest stróż prawa wciągnięty w skomplikowany splot wypadków. Sporo tutaj postaci pierwszo- i drugoplanowych, ważnych dla budowy opowieści, które wrzucono do jednego kotła, co przyniosło niestety przesadny galimatias. Niektóre wątki mocno uproszczono, wiele sytuacji budzi pewne wątpliwości przyczynowo-skutkowe. Przydałoby się tutaj znacznie zgrabniejsze przepracowanie całej koncepcji, wyjaśnienie pewnych wydarzeń lub ich uwiarygodnienie. Jednak trzeba docenić, że scenariusz ma też kilka śmiałych i odważnych pomysłów, które wyróżniają go na tle większość współczesnych rodzimych prac.
„Magnezja” bardzo wiele oferuje, jest przepełniona rozmachem, każda pojedyncza i osobna scena dopracowana jest w najmniejszych szczegółach, ale jako całość nie ma niezbędnego napięcia dla takiej widowiskowej historii. Zabrakło tutaj dramaturgii, emocji i tej zwykłej kinofilskiej ciekawości, która trzymałaby mnie przed ekranem przez pełne dwie godziny. Pewne scenariuszowe uproszczenia i umowność w trakcie seansu zaczynają nużyć, film przestaje ciekawić, bo na ekranie wykorzystano już wszystkie wizualne atrakcje, wszystkie chwyty.
Czym ma być więc „Magnezja”? Przerysowany western/eastern to świetny kierunek dla takiego filmu, ale gdzieś po drodze ekranowy luz tej historii znika i robi się na ekranie bardzo poważnie. I nie ma w tym nic złego, bo taki polski film też bym chętnie obejrzał. Jednak zaproponowana kolorowa estetyka, podparta przesadną aktorską ekspresją, zapowiadała inną drogę. Brak tutaj twórczego oddechu podczas opowiadania, dystansu, poczucia humoru o jakimś własnym charakterze.
No właśnie, aktorzy. Co tutaj się dzieje! Plejada najpopularniejszych gwiazd polskiego kina w „Magnezji” dostaje możliwości stworzenia zaskakujących ról, innych od znanych z ich dotychczasowych filmowych wizerunków. Niektórzy wypadają lepiej, inni mocno przerysowują swoje postaci, ale zakładam, że wszyscy pracowali zgodnie z przyjętymi założeniami. Westernową umowność „Magnezji” w pełni dostrzec można w charakteryzacji i kostiumach poszczególnych postaci. Niektórym to służy, innym niespecjalnie. Borys Szyc na ekranie bawi się świetnie, potrafi zaskoczyć i nawet zniesmaczyć, ale to mocno przeszarżowana kreacja. Maja Ostaszewska czuje się jakby niepewnie w takiej roli, sroga mina Małgorzaty Gorol nie przekonuje. Problem mam też z postaciami granymi przez Agatę Kuleszę i Andrzeja Chyrę. Bronią się Dawid Ogrodnik i Mateusz Kościukiewicz, ale ich postacie mają inną przypadłość i już samo to, czyni je… ciekawymi. Tak w ogóle im mniejsza rola, tym lepsza i dlatego żal, że na ekranie tak mało jest Piotra Głowackiego czy Joachima Lamży.
Takiego filmu w polskim kinie jeszcze (dawno?) nie było i zdecydowanie zasługuje on na szacunek. Raz jeszcze udowodniono, że dysponujemy ludźmi z talentem, środkami i zapleczem, które umożliwia realizację śmiałych wizji, odważnych projektów. „Magnezja” na wielu poziomach wypadła bardzo przekonująco, na innych nieco zawiodła. To kino będące gdzieś pośrodku ambitnych marzeń i przebojowej rozrywki, ale na pewno jest to znaczący krok do stworzenia filmu wybitnego, łączącego z powodzeniem wszystkie te elementy. [Ocena: 6/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz