To będzie ocena bez spoilerów, a jednocześnie ocena oczami fana serii, który wiele wybacza. „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to znakomite zwieńczenie opowieści o słynnym archeologu. I choć daleko mu do „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, to jednak śmiało postawię go na półce z klasycznymi częściami tej serii i z dala od rozczarowującego „Królestwa Kryształowej Czaszki”.
Rzuciłem okiem na archiwum bloga „Spór w kinie”. Pierwszy news o piątym filmie z tej serii pojawił się już w grudniu 2013 roku, kilka tygodni po uruchomieniu tego bloga. A potem już regularnie śledziłem przygotowania do realizacji, liczne plotki, pomysły, plany, potem samą produkcję, różne zmiany i wieści… Mnóstwo tego było, bo to przecież dekada filmowych oczekiwań. Bardzo wypatrywałem piątej kinowej odsłony „Indiany Jonesa” i po tych prawie 10 latach nie czuję się rozczarowany, choć i do zachwytów daleko. Spędziliśmy z Indym razem mnóstwo czasu, to kawał historii kina, dla mnie szczególnie ważny bohater, bo przecież wychowałem się na Kinie Nowej Przygody.
Ale nie zawsze było tak różowo. „Indiana
Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki” powstało w 2008 roku, czyli 15 lat
temu. Wtedy też oczekiwania były ogromne, bo pomiędzy trzecim i czwartym
odcinkiem minęło blisko 20 lat. Szmat czasu. Tamto rozczarowanie było ogromne,
a pomysł wprowadzenia kosmitów (pardon, istot z innego wymiaru) to najgorsze,
co mogło się Indy’emu przytrafić. Szkoda życia. Długo kazano nam czekać na
piąty film, który miał szansę zmyć tamtą „hańbę”. I dziś mogę napisać z całą
świadomością – jest dobre, ba… nawet bardzo dobrze, choć zapewne nie wszyscy się ze mną zgodzą.
Dostałem od twórców klasyczny film przygodowy, w klimacie najlepszych przygód Indiany Jonesa, z szalonym głównym pomysłem, licznymi nierealnymi scenami akcji, z mnóstwem małych i większych scen, które bawią, trzymają w napięciu, które świetnie pokazują słynnego bohatera. I ja jestem bardzo zadowolony, bo Indy na ekranie sprawdza się znakomicie. Ma 80 lat i to widać na ekranie, ale z czasem w ogóle nie zwracamy na to uwagę, bo Harrison Ford w charakterystycznym stroju bardzo dobrze poczyna sobie na ekranie. Scenariusz nie jest co prawda tak błyskotliwy, jak pierwszych trzech produkcji, ale twórcy próbują zaadaptować tamten klimat do nowej przygody. Jest więc przede wszystkim różnorodnie, bo Indy odwiedza wiele fajnych miejsc. Jest dynamicznie, bo w tych miejscach wiele się dzieje. Jest strój, są te oczy, jest ten hard w sercu. No i są pewne niuanse w życiu Indy’ego, które stawiają go w nowym świetle, bo też mamy przecież koniec lat sześćdziesiątych i w życiu doktora Jonesa wiele się zmieniło.
Jest też kilka elementów, które nie zadziałały na wysokim poziomie. Nie wszystkie efekty specjalne wyglądają dobrze, choć odmłodzenie Harrisona Forda to udany eksperyment. Nie do końca przekonała mnie Pheobe Waller-Bridge, a całkowicie zawiódł Mads Mikkelsen. Oboje są znakomitymi artystami, więc to trochę zaskakujące. Wina tkwi w scenariuszu, który nie wykorzystał ich potencjału, skupiając się na tytułowym bohaterze. Czarne charaktery są jednowymiarowi i nudni, ale oni przeważnie są tylko tłem dla Indy’ego. Trochę rozczarował James Mangold, który wydawał się idealnym kandydatem na reżysera, ale producenci zapewne nie dali mu szans na nieco odważniejsze potraktowanie tematu.
Bo to, o co można mieć pretensje do nowego filmu, to jego bardzo bezpieczne podejście i bezpieczne potraktowanie całego tego dziedzictwa. W tych czasach w Hollywood i u Disneya nie ma miejsca na eksperymenty ze stylem, formą, nie ma miejsca na odważne potraktowanie legendy. Mangold zrobił to z Loganem i film o X-Menie wypadł wybitnie. Indiana Jones nie dostał takiej szansy, bo w czasach kryzysu w Hollywood, inwestycja musi się zwrócić. I moim zdaniem Disney/LucasFilm zapewne bardzo się pomylili i niestety poczują to na koncie. I niech to będzie dla nich nauczka, że widz dzisiejszy nie boi się odwagi, a Indiana mógł otrzymać dzieło znacznie lepsze, bo nie tak oczywiste.
Nieco marudzę, ale na koniec napiszę, że i pomysł główny finałowego odcinka, jego wykonanie i cała przygoda, w kinie przynieść mogą filmową satysfakcję. Nie jest tak źle, jakby chcieli niektórzy i generalnie tak liczne oceny krytyczne, wydają mi się mocno przesadzone. „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to kawał znakomitego kina przygodowego z bohaterem, który ciągle przekonuje, bawi, potrafi dynamicznie biegać, bić i wypowiada słynne i nowe teksty. Sporo tutaj niespodzianek, mrugnięć do fanów i takich typowych pomysłów. Nie będę narzekał, pożegnanie z Indianą Jonesem uznaję za udane. Dziękuję Ci Indy za te wszystkie lata.
Indiana 💙 najlepsza część z boginią Kali, bałam się za dzieciaka, jak nie wiem :)
OdpowiedzUsuń