|
Barany. Islandzka opowieść |
Trwa festiwal
Camerimage 2015.
Kolejny zestaw obejrzanych filmów wyróżnia się miejscami, w których rozgrywają
się zaprezentowane historie. Każda inna i na swój sposób bardzo ciekawa. Jest
Islandia, Francja, Kraków i Chile. Miejsca te grają w filmach, są ich częściami,
pełnią ważną rolę.
Jednym z najbardziej oczekiwanych
przeze mnie filmów tegorocznego Camerimage był film „Barany. Islandzka opowieść”, bodajże najczęściej w tym roku nagradzana
europejska produkcja. Miejsce akcji:
Islandia. W tym świecie garstka ludzie żyje z hodowli owiec i są one dla
nich całym życiem. Na wielkiej przestrzeni mieszka dwóch braci, którzy nie
rozmawiali ze sobą od 40 lat. Każdy z nich ma osobne gospodarstwo, swoją
zagrodę i swoje owce. Na pierwszy rzut oka są do siebie podobni, ale z czasem
poznamy znaczące różnice między nimi. Tragedia jaka ich spotka, wiele tutaj
zmieni. Zanim jednak do niej dojdzie oglądamy świat wypełniony ciężką pracą i
rytuałami dnia codziennego. Jest ten film ciekawą hybrydą łączącą wiele
nastrojów. Na początku wydaje się nam, że to tylko dramat, ale za chwilę pojawia
się skandynawski chłodny humor, a wraz z akcją nastrój powagi narasta i w
końcówce doświadczamy niemal thrillera. Takie połączenie nie zawsze się udaje,
ale „Barany. Islandzka opowieść” radzą sobie znakomicie. Widz idzie za
historią, a ta na każdym kroku potrafi zaskakiwać, proponując coś świeżego i
oryginalnego. Będę lubił film za pokazany świat wielkich przestrzeni i ludzkie
charaktery. Ile to znamy takich historii o różnicach dzielących dwójkę bliskich
sobie osób czy nawet grupy ludzi. „Barany…” świetnie pokazują jak wiele można
stracić.
Nie ma tej oryginalności w filmie
„Nad morzem”, kolejnym obrazie
wyreżyserowanym przez Angelinę Jolie Pitt. Miejsce
akcji: Francja. Reżyserka zabiera nas do słonecznego kraju, w drugiej połowie
lat 70-tych i proponuje bardzo błahą i dość oczywistą opowieść o kryzysie
małżeńskim. Bohaterowie mają problemy, których głęboki powód poznamy dopiero w
końcówce filmu. Do tego czasu mąż i żona snują się po pięknej okolicy. On,
pisarz popada w coraz większe problemy alkoholowe. Ona przeważnie pięknie wygląda
i leży w pokoju hotelowym, od czasu do czasu przechadzając się po urokliwej
okolicy. Jeśli miał to być folder reklamowy, to udał się znakomicie. Jolie nie
zaproponowała niczego nowego w swoim scenariuszu. I choć całość ogląda się nie najgorzej,
to niestety seans nie wnosi niczego ważnego do opowieści o związkach
międzyludzkich, ich problemach, dramatach, grach i zabawach. „Nad morzem”
wyróżnia się słonecznymi barwami, Bradem Pittem z wąsem, pięknymi zwiewnymi strojami
Angeliny, francuskim krajobrazem i małym miasteczkiem. To za mało, aby film
zapamiętać na dłużej.
|
Nad morzem |
Takim filmem, który wejdzie do
głowy będzie z pewnością
„Czerwony pająk”
Marcina Koszałki.
Miejsce akcji: Kraków.
Od dawna oczekiwany film jest dokładnie tym, czego oczekiwałem. To
nieśpiesznie opowiedziana historia seryjnego mordercy z Krakowa z drugiej
połowy lat 60-tych. W przeciwieństwie do wspomnianego amerykańskiego filmu, u
Koszałki przeważa mroczny, ponury i odpychający nastrój. Kino lubi bardziej
taki klimat. Sprzyja on opowieści, która ma w sobie duży ciężar. To nie jest thriller,
a raczej psychologiczne studium młodego człowieka, który podejmuje swoją grę z
seryjnym mordercą. Cała historia jest bardzo nieoczywista, potrafi nas uwieść,
ale też zwieść. Koszałka nie idzie na łatwiznę. Mógłby z łatwością podkręcić
opowieść elementami gatunkowymi, ale decyduje się na dramat psychologiczny,
celowo zwalnia tempo byśmy mogli razem z nim wejść do przerażającego świata.
Jest to na swój sposób bardzo pociągające, ale na dłużej zaczyna męczyć, jakby
twórca chciał nas doprowadzić do takiego stanu. Film jest propozycją zdecydowanie
dla wybranej grupy widzów. Na wielkie uznanie zasługuje przede wszystkim Filip
Pławiak, odtwórca głównej roli. Jest też świetny jak zawsze Adam Woronowicz i
grono innych doświadczonych aktorów. Marcin Koszałka postawił na formę i styl
swojego filmu i zapewne dokładnie tak chciał zadebiutować. Przez „Czerwonego
pająka” przewija się wiele elementów, miejsca i postaci znane z jego filmów
dokumentalnych. Polska lat 60-tych odwzorowana została znakomicie, choć
niespecjalnie tęsknię za takim światem.
|
Czerwony pająk |
Z innych powodów nie będę tęsknił
za filmem
„33”.
Miejsce akcji: Chile. Los 33 górników uwięzionych w zasypanej
kopalni śledził przed kilku laty cały świat. Już zapomniałem, jaki cyrk
towarzyszył tym dramatycznym wydarzeniom. Film niestety skutecznie mi o tym
przypomniał, ale czy cieszę się z tego powodu? W amerykańskiej produkcji
najlepiej wypada pierwsza część filmu, w której poznajemy bohaterów, doświadczamy
katastrofy i dramatycznej walki górników o przeżycie. To co się dzieje na
powierzchni jest znakiem naszych czasów. Walka rodzin o swoich bliskich,
dzielni ratownicy i ich świdry, nadzieje, zwątpienia, smutki i radości, a do
tego medialny cyrk i szlachetny polityk zabiegający o pomyślne przeprowadzenie
całej operacji. Wszystko tutaj jest proste i bardzo oczywiste, a gdy zna się
finał historii, to niestety „33” staje się produktem mało strawnym. W dodatku
ładni aktorzy grają średnio urodziwych górników, bo Hollywood znacznie
odmłodziło swoich bohaterów. Kilka rzeczy można zapisać na plus filmowi. Udało się
dobrze pokazać górniczą katastrofę, bronią się zdjęcia podziemnego życia, miły
dla oka jest Antonio Banderas. Największy minus to udział Juliette Binoche,
która udaje Chilijską sprzedawczynię kanapek. Całość mogłaby spokojnie trafić
do telewizji, do wieczornej ramówki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz