[RECENZJA] „Osobliwy dom pani Peregrine” to miał być spektakularny powrót Tima Burtona do wysokobudżetowego kina. Niestety kolejny już raz mój ulubiony wizjoner kina skupia się na opakowaniu swojego filmu, zamiast poświęcić więcej wagi samej opowieści.
Nie wiem gdzie pogubił się Tim
Burton w swoim najnowszym filmie. Nie znam „bestsellerowej” powieści, na
podstawie której stworzono scenariusz. Wydaje mi się jednak, że poszukiwanie
filmowych tematów w kolejnych opowieściach fantasy dla nastolatków dobiega już
końca. Z tych popularnych książek, których jest mnóstwo, powstaje na razie
więcej filmowych rozczarowań. Dołączył do tego grona mistrz Tim Burton.
Ostatnie lata nie są dla tego
twórcy łaskawe. Już dawno nie było fabuły godnej talentu Tima Burtona.
Oczywiście niezmiennie jego filmy to wizualne mistrzostwo świata, ale za
techniką powinna też pójść sama opowieść, a tutaj niestety Burton zawodzi.
Praktycznie po nakręceniu „Jeźdźca bez głowy” w 1999 roku, kolejne fabularne
filmy tego twórcy są większymi lub mniejszymi rozczarowaniami. „Planeta małp”, „Sweeney
Todd”, „Alicja w krainie czarów”, „Mroczne cienie”. Praktycznie tylko animacje
podkreślają mistrzostwo wizji i narracji Tima Burtona. Tak było z „Gnijącą panną
młodą” i „Frankenweenie”. Tęsknie za wybitnym filmem tego reżysera. Szkoda, że
mimo potencjału „Osobliwy dom pani Peregrine” zawodzi tak bardzo.
Zacznę jednak od pochwał, bowiem
udało się Timowi Burtonowi przemycić w tej najnowszej produkcji kilka świetnych
smaczków. Jest więc w filmie animacja w upiornym stylu, jakie znamy z jego
poprzednich i klasycznych filmów. Jest wielki hołd oddany mistrzowi efektów
specjalnych i animacji sprzed ery cyfrowej, jakim był legendarny Ray Harryhausen.
Nas ucieszą szczególnie nawiązania do Polski, ten uroczy „tygrysek” i
wspomnienia wojenne dziadka głównego bohatera. Nawet Eva Green nie ratuje
sytuacji, a Samuel L. Jackson przesadnie szarżuje i jego aktorstwo przesłaniają
efekty specjalne.
Niestety sama główna opowieść
przynosi rozczarowanie. Wynika ono zapewne z poziomu skomplikowania samej intrygi,
pojawiających się demonicznych postaci, tajemniczego eksperymentu i sposobu na
poruszanie się pomiędzy czasami. Mimo usilnych starań, sama historia zwyczajnie
się nie klei, jest przesadnie przekombinowana i z czasem nudzi. Jakby nie
Burton, a producenci zaczęli mu grzebać w filmowej opowieści. Wprowadzenie
niektórych wątków było zbędne, finałowe rozwiązanie jest mało przekonujące.
Jeszcze jedna opowieść fantasy dla nastolatków, błaha i niepotrzebna, choć
bardzo kosztowna.
Wizualnie film wypada dobrze,
choć nie jest to i w tej dziedzinie największe z osiągnięć Tima Burtona. Czy
powodem tego były jakieś ograniczenia? 110 mln dolarów budżetu to pokaźna
kwota, scenograficznie twórcy stanęli na wysokości zadania, efekty w wielu
momentach zachwycają, choć nie we wszystkich. Tim Burton to twórca o wielkiej
wyobraźni, ale zdecydowanie brakuje mu historii. Może czas powrócić do pisania i
wymyślania takowych? Ostatnie jego autorskie postaci na ekranie to wspomniane „Gnijąca
panna młoda” i „Frankenweenie”.
Obejrzałem wersję 3D i z czystym
sumieniem mogę odradzać szczególnie tę wersję, gdzie efektów trójwymiarowych
nie doświadczamy zbyt wielu. Dodatkowy punkt dla osób, które dostrzegą samego
reżysera w jednej ze scen w filmie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz