poniedziałek, 3 października 2016

Tim Burton znowu to zrobił. Rozczarował


[RECENZJA] „Osobliwy dom pani Peregrine” to miał być spektakularny powrót Tima Burtona do wysokobudżetowego kina. Niestety kolejny już raz mój ulubiony wizjoner kina skupia się na opakowaniu swojego filmu, zamiast poświęcić więcej wagi samej opowieści.

Nie wiem gdzie pogubił się Tim Burton w swoim najnowszym filmie. Nie znam „bestsellerowej” powieści, na podstawie której stworzono scenariusz. Wydaje mi się jednak, że poszukiwanie filmowych tematów w kolejnych opowieściach fantasy dla nastolatków dobiega już końca. Z tych popularnych książek, których jest mnóstwo, powstaje na razie więcej filmowych rozczarowań. Dołączył do tego grona mistrz Tim Burton.

Ostatnie lata nie są dla tego twórcy łaskawe. Już dawno nie było fabuły godnej talentu Tima Burtona. Oczywiście niezmiennie jego filmy to wizualne mistrzostwo świata, ale za techniką powinna też pójść sama opowieść, a tutaj niestety Burton zawodzi. Praktycznie po nakręceniu „Jeźdźca bez głowy” w 1999 roku, kolejne fabularne filmy tego twórcy są większymi lub mniejszymi rozczarowaniami. „Planeta małp”, „Sweeney Todd”, „Alicja w krainie czarów”, „Mroczne cienie”. Praktycznie tylko animacje podkreślają mistrzostwo wizji i narracji Tima Burtona. Tak było z „Gnijącą panną młodą” i „Frankenweenie”. Tęsknie za wybitnym filmem tego reżysera. Szkoda, że mimo potencjału „Osobliwy dom pani Peregrine” zawodzi tak bardzo.

Zacznę jednak od pochwał, bowiem udało się Timowi Burtonowi przemycić w tej najnowszej produkcji kilka świetnych smaczków. Jest więc w filmie animacja w upiornym stylu, jakie znamy z jego poprzednich i klasycznych filmów. Jest wielki hołd oddany mistrzowi efektów specjalnych i animacji sprzed ery cyfrowej, jakim był legendarny Ray Harryhausen. Nas ucieszą szczególnie nawiązania do Polski, ten uroczy „tygrysek” i wspomnienia wojenne dziadka głównego bohatera. Nawet Eva Green nie ratuje sytuacji, a Samuel L. Jackson przesadnie szarżuje i jego aktorstwo przesłaniają efekty specjalne.

Niestety sama główna opowieść przynosi rozczarowanie. Wynika ono zapewne z poziomu skomplikowania samej intrygi, pojawiających się demonicznych postaci, tajemniczego eksperymentu i sposobu na poruszanie się pomiędzy czasami. Mimo usilnych starań, sama historia zwyczajnie się nie klei, jest przesadnie przekombinowana i z czasem nudzi. Jakby nie Burton, a producenci zaczęli mu grzebać w filmowej opowieści. Wprowadzenie niektórych wątków było zbędne, finałowe rozwiązanie jest mało przekonujące. Jeszcze jedna opowieść fantasy dla nastolatków, błaha i niepotrzebna, choć bardzo kosztowna.

Wizualnie film wypada dobrze, choć nie jest to i w tej dziedzinie największe z osiągnięć Tima Burtona. Czy powodem tego były jakieś ograniczenia? 110 mln dolarów budżetu to pokaźna kwota, scenograficznie twórcy stanęli na wysokości zadania, efekty w wielu momentach zachwycają, choć nie we wszystkich. Tim Burton to twórca o wielkiej wyobraźni, ale zdecydowanie brakuje mu historii. Może czas powrócić do pisania i wymyślania takowych? Ostatnie jego autorskie postaci na ekranie to wspomniane „Gnijąca panna młoda” i „Frankenweenie”.

Obejrzałem wersję 3D i z czystym sumieniem mogę odradzać szczególnie tę wersję, gdzie efektów trójwymiarowych nie doświadczamy zbyt wielu. Dodatkowy punkt dla osób, które dostrzegą samego reżysera w jednej ze scen w filmie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz