Bardzo zły polski film
zatytułowany „365 dni” jest jedną z najczęściej oglądanych produkcji na
amerykańskim Netfliksie. Wywołuje on też szerokie dyskusje w mediach
tradycyjnych i społecznościowych. Całe to kontrolowane zamieszanie wpływa na
promocję i popularność filmu, ale nie służy niestety promocji polskiego kina.
Polska kinematografia od wielu
lat pracuje na to, aby zostać zauważona na świecie, także w USA. W ciągu
ostatniej dekady nasze filmy zdobyły kilka nominacji do Oscara, w tym dwie z
rzędu w ostatnich latach w kategorii Film Nieanglojęzyczny/Film Międzynarodowy.
„Sala samobójców. Hejter” zdobyła niedawno nagrodę na festiwalu Tribeca w Nowym
Jorku, mamy film na liście „Cannes 2020”. Liczne sukcesy polskiego kina bledną w
USA w konfrontacji z popularnością polskiego filmu „erotycznego”, promowanego
hasłem „polskie 50 twarzy Greya”. To działa na wyobraźnię widzów.
„365 dni” to bardzo nieudany
film, ale zyskujący ogromną popularność wśród widzów. Tylko w polskich kinach
na początku roku zobaczyło go blisko 1,5 miliona widzów, co przyniosło 9
milionów dolarów wpływów do kas kin. W czasach koronawirusa film dość sprawnie
pojawił się na polskim Netfliksie i tam także zdobył dużą popularność. Teraz
przyszedł czas na podbój USA. Misja się powiodła, film zajmuje czołowe miejsca
na liście najpopularniejszych pozycji na Netfliksie.
Polski film posiada na pewno
piękne plenery i urodziwych głównych wykonawców, ma też liczne piękne widoczki,
zwiewne stroje, umięśnionych macho i teledyskowy charakter. Ma też kilka scen,
które mogą uchodzić od biedy za nieco odważniejsze. To one właśnie wzbudziły
największe zainteresowanie widzów za oceanem i są dziś tak bardzo mocno komentowane
w tamtejszych mediach różnego rodzaju. Czy coś tam rzeczywiście widać? Zapewniam,
że zdecydowanie niewiele, ale jakie to ma znaczenie. Wyobraźnia działa…
Jest jednak druga strona tego
medalu. „365 dni” jest w USA coraz mocniej krytykowany z różnych stron. Konserwatywny
FoxNews, zapewne dość stronniczo, przytacza słowa widzów, którzy w filmie widzą
przyzwolenie na porwanie, gwałt oraz pochwałę „syndromu sztokholmskiego” (ofiara
wiąże się z oprawcą). Dla niektórych widzów film ten to nie „erotyk”, ale „horror”,
w dodatku z głupim scenariuszem. Uważni widzowie dostrzegają mizerny charakter
filmu i jego szkodliwe działania w czasach #metoo, w czasach walki o godność
kobiet niszczonych przez wpływowych i bogatych mężczyzn.
Polski film chcąco/niechcąco
włącza się więc w dyskusję o przemocy istniejącej w relacjach międzyludzkich,
co niestety nie przynosi chluby polskiemu kinu i wizerunkowi naszego kraju (główny
oprawca pochodzi na szczęście z Sycylii) i wystawia nam tym samym jakiś rodzaj
świadectwa. I tak nie jest łatwo za oceanem walczyć ze stereotypami opisującymi
Polaków, a teraz dodatkowo mamy te marne polskie filmidło, które niestety robi
swoje.
Media w USA w różny sposób
analizują „365 dni” i raczej nie są to pozytywne głosy. Obserwowane jest
zachowanie widzów, którzy oglądają jedynie kilka gorących scen z filmu, kilka
jego minut (całość zdecydowanie trudna jest do zniesienia). Na przykład umiejętnie
prowadzona narracja w mediach społecznościowych wytworzyła sztuczne pytanie o
to, czy seks oralny tam ukazany był symulowany czy niesymulowany. Spryciarze od
promocji filmu wykorzystali więc nadarzającą się okazję i podkręcili
zainteresowanie polską produkcją, a widzowie w poszukiwaniu sensacji oglądają udawaną
sekwencję. Do ciekawego zjawiska doszło na TikToku, gdzie widzowie zamieszczają
własne krótkie filmiki z oglądania „365 dni”, co napędza zainteresowanie filmem
na Netfliksie. Hasztag #365Days ma obecnie 146,6 miliona wyświetleń i stale
rośnie. I choć jest to robione głównie dla zgrywy i żartu, to Netflix zaciera
ręce licząc kolejne odsłony.
Trochę szkoda, że tak marny
polski film jest dziś wizytówką naszej kinematografii za oceanem. Można mieć
tylko nadzieje, że jak wszystko na Netfliksie, zainteresowanie i tym filmem
minie szybko. Warto dziś podkreślać polski wkład w powstanie „Wiedźmina” i
piątkową premierę drugiego polskiego serialu na Netfliksie, czyli „W głębi lasu”.
Mam taką nadzieję, że produkcja ta odniesie sukces, który podkreśli talent polskich
twórców do opowiadania zajmujących historii, a nie tworzenia „filmików”
zbudowanych na taniej sensacji i kilku scenach, które niewiele mają wspólnego z
erotyzmem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz