Kilka dni temu Olga Tokarczuk
wygłosiła przemowę z okazji przyznania jej literackiej Nagrody Nobla. Nosiła ona
tytuł "Czuły narrator". Wczoraj polska pisarka odebrała z rąk króla
Szwecji to zaszczytne wyróżnienie. To jedno z najważniejszych w historii
wydarzeń związanych z polską kulturą. Oto pełny zapis noblowskiego wykładu, w
którym nie brakuje spojrzeń na współczesną kulturę obrazu. „To już nawet nie
obraz jest dzisiaj największym przeciwnikiem tekstu, jak myśleliśmy jeszcze w
XX wieku, martwiąc się wpływem kina i telewizji. To zupełnie inny wymiar
doświadczania świata – oddziaływujący bezpośrednio na nasze zmysły” – mówiła podczas
noblowskiej przemowy Olga Tokarczuk.
"Czuły narrator"
Pierwsze zdjęcie, jakie świadomie
przeżyłam, to zdjęcie mojej matki, jeszcze zanim mnie urodziła. Zdjęcie jest
niestety czarno-białe, przez co ginie wiele szczegółów, stając się zaledwie
szarymi kształtami. Światło jest miękkie i deszczowe, chyba wiosenne i
najpewniej sączy się przez okno, utrzymując pokój w ledwie zauważalnym blasku.
Mama siedzi przy starym radiu, takim, które miało zielone oko i dwa pokrętła –
jedno do regulowania głośności, drugie do wyszukiwania stacji. To radio stało
się potem towarzyszem mojego dzieciństwa i z niego dowiedziałam się o istnieniu
kosmosu. Kręcenie ebonitową gałką przesuwało delikatne czułki anten i w ich
zasięg trafiały rozmaite stacje – Warszawa, Londyn, Luksemburg albo Paryż.
Czasami jednak dźwięk zamierał, jakby pomiędzy Pragą a Nowym Jorkiem, Moskwą a
Madrytem czułki anteny natrafiały na czarne dziury. Wtedy przechodził mnie
dreszcz. Wierzyłam, że poprzez to radio odzywają się do mnie inne układy
słoneczne i galaktyki, które wśród trzasków i szumów wysyłają mi wiadomości, a
ja nie umiem ich rozszyfrować.
Wpatrując się w to zdjęcie jako
kilkuletnia dziewczynka byłam przekonana, że mama szukała mnie, kręcąc gałką
radia. Niczym czuły radar penetrowała nieskończone obszary kosmosu próbując
dowiedzieć się, kiedy i skąd przybędę. Jej fryzura i ubiór (duży dekolt w
łódkę) wskazują, kiedy zrobiono to zdjęcie – to początek lat sześćdziesiątych
ubiegłego wieku. Patrząca gdzieś poza kadr, nieco zgarbiona kobieta, widzi coś,
co nie jest dostępne oglądającemu to zdjęcie. Jako dziecko rozumiałam to tak,
że ona patrzy w czas. Na tym zdjęciu nic się nie dzieje, to fotografia stanu,
nie procesu. Kobieta jest smutna, zamyślona, jakby nieobecna.
Kiedy ją potem pytałam o ten
smutek – a robiłam to wiele razy, żeby zawsze usłyszeć to samo – mama
odpowiadała, że jest smutna, bo jeszcze się nie urodziłam, a ona już do mnie
tęskni.
- Jak możesz do mnie tęsknić,
skoro mnie jeszcze nie ma? – pytałam. Wiedziałam już, że tęskni się za kimś,
kogo się utraciło, że tęsknota jest efektem straty.
- Ale może też być odwrotnie –
odpowiadała. – Jeżeli się do kogoś tęskni, to on już jest.
Ta krótka wymiana zdań gdzieś na
zachodniej polskiej prowincji pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku, wymiana
zdań między moją mamą i mną, jej małym dzieckiem, utkwiła mi na zawsze w
pamięci i dała zapas mocy na całe życie. Wyniosła bowiem moje istnienie poza
zwyczajną materialność świata i przypadkowość, poza przyczynę i skutek oraz
prawa prawdopodobieństwa. Umieściła je niejako poza czasem, w słodkim pobliżu
wieczności. Zrozumiałam moim dziecięcym umysłem, że jest mnie więcej niż sobie
do tej pory wyobrażałam. I nawet, jeżeli powiem: „Jestem nieobecna”, to i tak
na pierwszym miejscu znajduje się: „Jestem” – najważniejsze i najdziwniejsze
słowo świata.
W ten sposób niereligijna młoda
kobieta, moja mama, dała mi coś, co kiedyś nazywano duszą, a więc wyposażyła w
najlepszego na świecie czułego narratora.
Świat jest tkaniną, którą
przędziemy codziennie na wielkich krosnach informacji, dyskusji, filmów,
książek, plotek, anegdot. Dziś zasięg pracy tych krosien jest ogromny – za
sprawą Internetu prawie każdy może brać udział w tym procesie, odpowiedzialnie
i nieodpowiedzialnie, z miłością i nienawiścią, ku dobru i ku złu, dla życia i
dla śmierci. Kiedy zmienia się ta opowieść – zmienia się świat. W tym sensie
świat jest stworzony ze słów.
To, jak myślimy o świecie i – co
chyba ważniejsze – jak o nim opowiadamy, ma więc olbrzymie znaczenie. Coś, co
się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera. Wiedzą o
tym bardzo dobrze nie tylko historycy, ale także (a może przede wszystkim)
wszelkiej maści politycy i tyrani. Ten, kto ma i snuje opowieść – rządzi.
Dziś problem polega – zdaje się –
na tym, że nie mamy jeszcze gotowych narracji nie tylko na przyszłość, ale
nawet na konkretne „teraz”, na ultraszybkie przemiany dzisiejszego świata.
Brakuje nam języka, brakuje punktów widzenia, metafor, mitów i nowych baśni.
Jesteśmy za to świadkami, jak te nieprzystające, zardzewiałe i anachroniczne
stare narracje próbuje się wprzęgnąć do wizji przyszłości, może wychodząc z
założenia, że lepsze stare coś niż nowe nic, albo próbując w ten sposób
poradzić sobie z ograniczeniem własnych horyzontów. Jednym słowem – brakuje nam
nowych sposobów opowiadania o świecie.
Żyjemy w rzeczywistości
wielogłosowych narracji pierwszoosobowych i zewsząd dochodzi nas wielogłosowy
szum. Mówiąc „pierwszoosobowe” mam na myśli ten rodzaj opowieści, który zatacza
wąskie kręgi wokół „ja” twórcy, piszącego mniej lub bardziej wprost tylko o
sobie i poprzez siebie. Uznaliśmy, że ten rodzaj zindywidualizowanego punktu
widzenia, głos z „ja”, jest najbardziej naturalny, ludzki, uczciwy, nawet
jeżeli rezygnuje z szerszej perspektywy. Opowiadać w tak rozumianej pierwszej
osobie to tkać absolutnie niepowtarzalny wzór, jedyny w swoim rodzaju, to mieć
jako jednostka poczucie autonomii, być świadomym siebie i swojego losu. To
jednak znaczy także budować opozycję: „ja” i „świat”, a ta bywa alienująca.
Myślę, że narracja prowadzona w
pierwszej osobie jest bardzo charakterystyczna dla współczesnej optyki, w
której jednostka pełni rolę subiektywnego centrum świata. Cywilizacja Zachodu
jest w dużej mierze zbudowana i oparta właśnie na owym odkryciu „ja”, które
stanowi jedną z najważniejszych miar rzeczywistości. Człowiek jest tu głównym
aktorem, a jego osąd – mimo, że jeden z wielu – traktowany jest zawsze z uwagą
i powagą. Opowieść snuta w pierwszej osobie wydaje się być jednym z
największych odkryć cywilizacji ludzkiej, jest czytana z namaszczeniem i
darzona zaufaniem. Ten rodzaj opowieści, kiedy widzimy świat oczami jakiegoś
„ja” i słuchamy świata w jego imieniu, buduje więź z narratorem jak żaden inny
i każe postawić się w jego niepowtarzalnej pozycji.
Nie da się przecenić tego, co
pierwszoosobowa narracja zrobiła dla literatury i w ogóle dla ludzkiej
cywilizacji – przerobiła opowieść o świecie jako miejscu działań herosów czy
bóstw, na które nie mamy wpływu, na naszą indywidualną historię i oddała scenę
ludziom takim samym jak my. Na dodatek, z takimi samymi jak my łatwo się
zidentyfikować, dzięki czemu pomiędzy narratorem opowieści a czytelnikiem czy
słuchaczem rodzi się emocjonalne porozumienie, bazujące na empatii. Ta zaś ze
swej natury zbliża i niweluje granice – bardzo łatwo jest zatrzeć w powieści
granice między „ja” narratora i „ja” czytelnika, a powieść, która „wciąga”
wręcz liczy na to, że granica ta zostanie zniesiona i unieważniona, i to czytelnik,
dzięki empatii, stanie się na jakiś czas narratorem. Literatura stała się więc
polem wymiany doświadczeń, agorą, gdzie każdy może opowiedzieć swój własny los
albo dać głos swojemu alter ego. Jest to przy tym przestrzeń demokratyczna –
każdy może się wypowiedzieć, każdy może też dokonać kreacji „głosu, który
mówi”. Chyba jeszcze nigdy w historii człowieka tak wielu ludzi nie zajmowało
się pisaniem i opowiadaniem. Wystarczy spojrzeć na pierwsze z brzegu
statystyki.
Kiedy odwiedzam targi książki,
widzę jak wiele wydawanych książek dotyczy właśnie tego – autorskiego ja.
Instynkt ekspresji – może równie silny, jak inne instynkty, które projektują
nasze życie – najpełniej objawia się w sztuce. Chcemy być zauważeni, chcemy
poczuć się wyjątkowi. Narracje typu: „Opowiem ci moją historię”, „Opowiem ci
historię mojej rodziny”, ewentualnie „Opowiem ci, gdzie byłam” to dziś
najpopularniejsze gatunki literackie. Jest to fenomen na wielką skalę także i
dlatego, że dzisiaj powszechnie potrafimy posługiwać się pismem i wielu ludzi
osiąga tę kiedyś zastrzeżoną dla nielicznych umiejętność wyrażenia siebie
samego w słowie i opowieści. Paradoksalnie jednak wygląda to na chór złożony z
samych solistów – głosy nakładają się na siebie, rywalizują o uwagę, poruszają
po podobnych traktach, ostatecznie wzajemnie się zagłuszając. Wiemy o nich
wszystko, jesteśmy w stanie utożsamić się z nimi i przeżyć ich życie jak swoje.
Mimo to jednak doświadczenie czytelnicze zaskakująco często jest niekompletne i
rozczarowujące, bo okazuje się, że ekspresja autorskiego „ja” nie daje
gwarancji uniwersalności. Czego nam brakuje, to – jak się zdaje – paraboliczny
wymiar opowieści. Bohater paraboli jest bowiem zarazem sobą, człowiekiem
żyjącym w określonych warunkach historycznych czy geograficznych, a
jednocześnie wykracza daleko poza ten konkret, stając się Każdym i Wszędzie.
Kiedy czytelnik śledzi czyjąś historię opisaną w powieści, może utożsamiać się
z losem opisywanej postaci i rozważać jej sytuację jak swoją, w paraboli zaś
musi zrezygnować zupełnie ze swojej odrębności i stać się tym Każdym. W tym
wymagającym psychologicznie zabiegu parabola, znajdując dla różnych losów
wspólny mianownik, uniwersalizuje nasze doświadczenie, a jej niedostateczna
obecność jest świadectwem bezradności.
Być może, żeby nie utonąć w
wielości tytułów i nazwisk zaczęliśmy dzielić ogromne lewiatanowe ciało
literatury na gatunki, które traktujemy jak dziedziny w sporcie, a pisarzy i
pisarki jak wyspecjalizowanych zawodników.
Ogólne skomercjalizowanie rynku
literackiego doprowadziło do podziału na branże – odtąd odbywają się targi i
festiwale literatury takiej czy siakiej, zupełnie osobno, tworząc klientelę
czytelników, którzy chętnie zatrzaskują się w kryminale, fantasy czy
science-fiction. Cechą szczególną tej sytuacji jest, że to, co miało jedynie
pomóc księgarzom i bibliotekarzom w uporządkowaniu na półkach ogromu wydawanych
książek, a czytelnikom pomagało zorientować się w wielkości oferty, stało się
abstrakcyjnymi kategoriami, w które już nie tylko wrzuca się zaistniałe dzieło,
ale według których zaczynają pisać sami pisarze. Coraz częściej gatunkowe
dzieło przypomina foremkę do ciasta, która produkuje bardzo podobne rezultaty,
ich przewidywalność uważana jest za cnotę, ich banalność za osiągnięcie.
Czytelnik wie, czego ma się spodziewać i dostaje dokładnie to, co chciał.
Zawsze intuicyjnie byłam
przeciwko takim porządkom, ponieważ prowadzą one do ograniczania wolności
pisarskiej, do niechęci wobec eksperymentu i transgresji, która jest istotną
cechą tworzenia w ogóle.
I zupełnie wykluczają z procesu
twórczego wszelką ekscentryczność, bez której nie ma sztuki. Dobra książka nie
musi się opowiadać za swoją gatunkową przynależnością. Podział na gatunki jest
wynikiem skomercjalizowania całej literatury i efektem traktowania jej jako
produktu do sprzedaży z całą filozofią brandu, targetu i tym podobnych
wynalazków współczesnego kapitalizmu.
Możemy mieć dziś wielką
satysfakcję, że jesteśmy świadkami powstania nowego sposobu opowiadania świata,
jaki niesie ze sobą serial filmowy, a którego ukrytym zadaniem jest wprowadzić
nas w trans. Oczywiście ten sposób opowiadania istniał już w mitach i
opowieściach homeryckich, a Herkules, Achilles czy Odyseusz to bez wątpienia
pierwsi serialowi bohaterowie. Jednak nigdy wcześniej nie zagarnął on dla
siebie tak dużo przestrzeni i nie wpływał tak istotnie na zbiorową wyobraźnię.
Pierwsze dwie dekady XXI wieku z pewnością należą do seriali. Ich wpływ na
sposoby opowiadania (i przez to też rozumienia) świata jest rewolucyjny.
Serial w dzisiejszej postaci nie
tylko rozciągnął uczestniczenie w narracji w obrębie czasu, generując jego
różne tempa, odnogi i aspekty, ale wniósł także swoje nowe porządki. Ponieważ w
wielu przypadkach jego zadaniem jest utrzymanie uwagi widza jak najdłużej –
narracja serialowa mnoży wątki, splatając je ze sobą w najbardziej
nieprawdopodobny sposób tak bardzo, iż w obliczu bezradności sięga się nawet po
stary zabieg narracyjny, skompromitowany kiedyś przez klasyczną operę: „deus ex
machina”. Wymyślając kolejne odcinki często zmienia się całą psychologię
postaci ad hoc, żeby lepiej pasowała do pojawiających się wydarzeń. Postać
łagodna i pełna rezerwy na początku zmienia się pod koniec w mściwą i
gwałtowną, postać drugoplanowa staje się pierwszoplanową, zaś główny bohater,
do której zdążyliśmy się już przywiązać, traci znaczenie lub wręcz znika ku
naszej największej konsternacji.
Potencjalne zaistnienie kolejnego
sezonu stwarza konieczność otwartych zakończeń, w których nie ma szans pojawić
się i wybrzmieć do końca owo tajemnicze katharsis, które było przeżyciem
wewnętrznej przemiany, spełnienia się, satysfakcją z uczestniczenia w akcie
opowieści. Taki rodzaj komplikowania i niekończenia, ciągłego odraczania
nagrody, jaką jest katharsis, uzależnia i hipnotyzuje. Fabula interrupta
wymyślona dawno temu i znana z opowieści Szeherezady powróciła w serialach w
wielkim stylu, zmieniając naszą wrażliwość i niosąc przedziwne psychologiczne
skutki, odrywając nas od własnego życia i hipnotyzując niczym używka. Jednocześnie
serial wpisuje się w nowy, rozwlekły i nieuporządkowany rytm świata, w jego
chaotyczną komunikację, jego niestałość i płynność. Ta forma opowieści chyba
najbardziej twórczo szuka dziś nowej formuły. W tym sensie odbywa się w serialu
poważna praca nad narracjami przyszłości, nad dopasowaniem opowieści do nowej
rzeczywistości.
Lecz nade wszystko żyjemy w
świecie natłoku informacji sprzecznych ze sobą, wzajemnie się wykluczających,
walczących na kły i pazury.
Nasi przodkowie wierzyli, że
dostęp do wiedzy przyniesie ludziom nie tylko szczęście, dobrobyt, zdrowie i
bogactwo, ale stworzy społeczeństwo równe i sprawiedliwe. To, czego według nich
brakowało światu to była powszechna mądrość, płynąca z wiedzy.
Jan Amos Komenski, wielki pedagog
XVII wieku, ukuł termin „pansofia”, w którym zawarł idee możliwej omniscjencji,
wiedzy uniwersalnej, która pomieści w sobie wszelkie możliwe poznanie. Było to
także i przede wszystkim marzenie o wiedzy dostępnej każdemu. Czyż dostęp do
informacji o świecie nie zmieni niepiśmiennego chłopa w refleksyjną jednostkę
świadomą siebie i świata? Czy wiedza na wyciągnięcie ręki nie sprawi, że ludzie
staną się rozważni i mądrze pokierują swoim życiem?
Kiedy powstał Internet wydawało
się, że idee te będą wreszcie mogły zrealizować się w sposób totalny.
Wikipedia, którą podziwiam i wspieram, mogłaby wydać się Komenskiemu, podobnie
jak wielu myślicielom tego nurtu, spełnieniem marzeń ludzkości – oto tworzymy i
otrzymujemy ogromny zasób wiedzy nieustannie uzupełnianej, odświeżanej i demokratycznie
dostępnej, praktycznie z każdego miejsca na Ziemi.
Spełnione marzenia często nas
rozczarowują. Okazało się, że nie jesteśmy w stanie unieść tego ogromu
informacji, która zamiast jednoczyć, uogólniać i uwalniać – różnicuje, dzieli,
zamyka w bańkach, tworzy wielość opowieści nieprzystających do siebie albo
wręcz wrogich sobie, antagonizujących.
Na dodatek Internet, poddany
zupełnie bez refleksji procesom rynkowym i oddany graczom-monopolistom, steruje
gigantycznymi ilościami danych, które wykorzystywane są całkiem nie
„pansoficznie”, ku szerokiemu dostępowi do wiedzy, ale przeciwnie, służąc
przede wszystkim programowaniu zachowań użytkowników, czego dowiedzieliśmy się
po aferze Cambridge Analytica.
Zamiast usłyszeć harmonię świata,
usłyszeliśmy kakofonię dźwięków, szum nie do zniesienia, w którym rozpaczliwie
próbujemy dosłuchać się jakiejś najcichszej melodii, najsłabszego chociaż
rytmu. Parafraza szekspirowskiego cytatu jak nigdy pasuje dzisiaj do tej
kakofonicznej rzeczywistości: Internet to coraz częściej opowieść idioty pełna
wściekłości i wrzasku.
Także badania politologów przeczą
niestety intuicjom Jana Amosa Komenskiego, opartych na przekonaniu, że im
więcej powszechnie dostępnej wiedzy o świecie, tym politycy bardziej posługują
się rozsądkiem i podejmują rozważne decyzje. Wygląda na to, że wcale nie jest
to taka prosta sprawa. Wiedza może przytłaczać, a jej skomplikowanie i
niejednoznaczność, powoduje powstawanie rożnego rodzaju mechanizmów obronnych –
od zaprzeczenia i wyparcia, aż po ucieczkę w proste zasady myślenia
upraszczającego, ideologicznego, partyjnego.
Kategoria fake newsów i fake upów
stawia nowe pytania o to, czym jest fikcja. Czytelnicy, którzy wiele razy dali
się oszukać, zdezinformować czy wyprowadzić w pole, nabierają powoli
specyficznej nerwicowej idiosynkrazji. Reakcją na takie zmęczenie fikcją może
być ogromny sukces literatury non-fiction, która w tym wielkim chaosie
informacyjnym krzyczy ponad naszymi głowami: „Opowiadam wam prawdę, tylko
prawdę”. „Moja opowieść oparta jest na faktach!”.
Fikcja straciła zaufanie
czytelników, odkąd kłamstwo stało się niebezpieczną bronią masowego rażenia,
nawet jeśli wciąż pozostaje prymitywnym narzędziem. Nader często spotykam się z
tym pełnym niedowierzania pytaniem: „Czy to prawda, co pani napisała?” Za
każdym razem mam wtedy wrażenie, że wieszczy ono koniec literatury.
To niewinne z punktu widzenia
czytelnika pytanie, dla pisarskich uszu brzmi naprawdę apokaliptycznie. Cóż mam
odpowiedzieć? Jak wytłumaczyć ontologiczny status Hansa Castorpa, Anny Kareniny
czy Misia Puchatka?
Uważam tego typu czytelniczą
ciekawość za cywilizacyjny regres. To upośledzenie umiejętności
wielowymiarowego (konkretnego, historycznego, ale i symbolicznego, i
mitycznego) uczestniczenia w łańcuchu wydarzeń zwanym naszym życiem. Życie
tworzą wydarzenia, lecz dopiero wtedy, gdy potrafimy je zinterpretować,
próbować zrozumieć i nadać im sens, zamieniają się one w doświadczenie.
Wydarzenia są faktami, ale doświadczenie jest czymś niewyrażalnie innym. To
ono, nie zaś wydarzenie, jest materią naszego życia. Doświadczenie jest faktem
poddanym interpretacji i umieszczonym w pamięci. Odwołuje się także do pewnej
podstawy, jaką mamy w umyśle, do głębokiej struktury znaczeń, na której
potrafimy rozpiąć nasze własne życie i przyjrzeć mu się dokładnie. Wierzę, że
rolę takiej struktury pełni mit. Mit jak wiadomo nigdy się nie wydarzył, ale
dzieje się zawsze. Dziś działa już nie tylko poprzez przygody antycznych
herosów, ale przenika do wszechobecnych i jak najbardziej popularnych opowieści
współczesnego kina, gier, literatury. Życie mieszkańców Olimpu przeniosło się
do Dynastii, a heroiczne czyny bohaterów obsługuje Lara Croft.
W tym gorącym podziale na prawdę
i fałsz opowieść o naszym doświadczeniu, jaką tworzy literatura, ma swój własny
wymiar.
Nigdy specjalnie nie
entuzjazmowałam się prostym rozgraniczeniem na fiction i non-fiction, chyba, że
uznamy je tylko za deklaratywne i uznaniowe. W morzu wielu definicji fikcji,
najbardziej podoba mi się ta, która jest jednocześnie najstarsza i pochodzi od
Arystotelesa. Fikcja jest zawsze jakimś rodzajem prawdy.
Do przekonania trafia mi też
rozróżnienie relacji wobec fabuły, której dokonał pisarz i eseista Edward
Morgan Forster. Pisał on, że kiedy mówimy „Umarł mąż, a potem umarła żona” – to
jest to relacja. Kiedy zaś mówimy „Umarł mąż, a potem ze smutku umarła żona” –
to mamy fikcję. Każde fabularyzowanie jest przejściem od pytania – „Co było
potem?” do próby jego zrozumienia opartym na naszym ludzkim doświadczeniu:
„Dlaczego tak się stało?”
Literatura zaczyna się od owego
„Dlaczego?”, nawet jeśli mielibyśmy na to pytanie odpowiadać bez przerwy
zwyczajnym: „Nie wiem”.
Literatura stawia więc pytania,
na które nie da się odpowiedzieć przy pomocy Wikipedii, wykracza bowiem poza
same fakty i wydarzenia, odwołując się bezpośrednio do naszego ich
doświadczania.
Możliwe jest jednak, że powieść i
literatura w ogóle stają się na naszych oczach czymś zgoła marginalnym wobec
innych sposobów narracji. Że waga obrazu i nowych form bezpośredniego
przekazywania doświadczenia – kina, fotografii, virtual reality i augmented
reality – stanie się poważną alternatywą dla tradycyjnego czytania. Czytanie jest
dość skomplikowanym psychologicznym procesem percepcji. Upraszczając: Najpierw
najbardziej nieuchwytna treść jest konceptualizowana i werbalizowana,
zamieniana w znaki i symbole, a potem następuje jej „odkodowanie” na powrót z
języka na doświadczenie. Wymaga to pewnej kompetencji intelektualnej. A przede
wszystkim wymaga uwagi i skupienia, umiejętności coraz rzadszych w dzisiejszym
skrajnie rozpraszającym świecie.
Ludzkość przeszła długą drogę w
sposobach przekazywania i współdzielenia własnego doświadczenia, od oralności,
zdanej na żywe słowo i ludzką pamięć, po rewolucję Gutenberga, kiedy opowieść
została powszechnie zapośredniczona przez pismo i w ten sposób utrwalona i
skodyfikowana oraz możliwa do powielania bez zmian. Największym osiągnięciem
tej zmiany był moment, w którym myślenie jako takie utożsamiliśmy z pismem,
czyli konkretnym sposobem używania idei, kategorii czy symboli. Dziś – to jasne
– stoimy w obliczu podobnie znamiennej rewolucji, kiedy doświadczenie może być
przekazywane bezpośrednio, bez pomocy słowa drukowanego.
Nie ma już potrzeby prowadzić
dziennika podróży, kiedy można fotografować i wysyłać te fotografie za pomocą
portali społecznościowych w świat, zaraz i każdemu. Nie ma potrzeby pisać list,
skoro łatwiej jest zadzwonić. Po co czytać grube powieści, skoro można zanurzyć
się w serialu? Zamiast wyjść na miasto, żeby rozerwać się przyjaciółmi, lepiej
zagrać w grę. Sięgnąć po autobiografię? Nie ma sensu, skoro śledzę życie
celebrytów na Instagramie i wiem o nich wszystko.
To już nawet nie obraz jest
dzisiaj największym przeciwnikiem tekstu, jak myśleliśmy jeszcze w XX wieku,
martwiąc się wpływem kina i telewizji. To zupełnie inny wymiar doświadczania
świata – oddziaływujący bezpośrednio na nasze zmysły.
Nie chcę szkicować tu jakiejś
całościowej wizji kryzysu opowieści o świecie. Często jednak doskwiera mi
poczucie, że światu czegoś brakuje. Że doświadczając go przez szyby ekranów,
przez aplikacje, staje się jakiś nierealny, daleki, dwuwymiarowy, dziwnie
nieokreślony, mimo że dotarcie do każdej konkretnej informacji jest
zdumiewająco łatwe. Męczące „ktoś”, „coś”, „gdzieś”, „kiedyś” może dziś być
bardziej niebezpieczne niż wygłaszane z absolutną pewnością bardzo konkretne i
określone idee – ziemia jest plaska, szczepionki zabijają, ocieplenie
klimatyczne jest bzdurą, a demokracja w wielu krajach nie jest zagrożona.
„Gdzieś” toną jacyś ludzie, próbujący przeprawić się przez morze. „Gdzieś” od
„jakiegoś” czasu trwa „jakaś” wojna. W natłoku informacji pojedyncze przekazy
tracą kontury, rozwiewają się w naszej pamięci i stają się nierealne, znikają.
Zalew obrazów przemocy, głupoty,
okrucieństwa, mowy nienawiści, rozpaczliwie równoważone są przez wszelkie
„dobre wiadomości”, ale nie są one w stanie ujarzmić dojmującego wrażenia,
które trudno jest nawet zwerbalizować: Coś jest ze światem nie tak. To
poczucie, zarezerwowane kiedyś tylko dla neurotycznych poetów, dziś staje się
epidemią nieokreśloności, sączącym się zewsząd niepokojem.
Literatura jest jedną z niewielu
dziedzin, które próbują nas przytrzymać przy konkrecie świata, ponieważ ze swej
natury jest zawsze „psychologiczna”. Skupia się bowiem na wewnętrznych racjach
i motywach postaci, ujawnia ich doświadczenie w żaden inny sposób niedostępne
dla drugiego człowieka lub zwyczajnie prowokuje Czytelnika do psychologicznej
interpretacji ich zachowań. Tylko literatura jest w stanie pozwolić nam wejść
głęboko w życie drugiej istoty, rozumieć jej racje, dzielić jej uczucia,
przeżyć jej los.
Opowieść zawsze zatacza kręgi
wokół sensu. Nawet jeżeli nie wyraża tego wprost, nawet kiedy programowo
odżegnuje się od poszukiwania znaczenia, skupiając się na formie, na
eksperymencie, kiedy dokonuje formalnej rebelii, poszukując nowych środków
wyrazu. Czytając nawet najbardziej behawiorystycznie i oszczędnie napisaną
opowieść, nie potrafimy powstrzymać się od pytań: „Dlaczego tak się dzieje?”,
„Co to znaczy?”, „Jaki jest tego sens?’, „Do czego to prowadzi?” Możliwe jest
nawet, że nasz umysł wyewoluował ku opowieści jako procesowi nadawania sensu
milionom bodźców, które nas otaczają i nawet podczas snu wciąż bezustannie i
niezmordowanie snuje swoje narracje. Opowieść jest więc porządkowaniem w czasie
nieskończonej ilości informacji, ustalając ich związki z przeszłością,
teraźniejszością i przyszłością, odkrywaniem ich powtarzalności i układaniem
ich w kategoriach przyczyny i skutku. Biorą w tej pracy udział i rozum, i
emocje.
Nic dziwnego, że jednym z
najwcześniejszych odkryć dokonanych przez opowieści, było fatum, które oprócz
tego, że jawiło się zawsze ludziom jako przerażające i nieludzkie, wprowadzało
jednak w rzeczywistość porządek i niezmienność.
Szanowni Państwo,
kobieta ze zdjęcia, moja mama,
która tęskniła do mnie, choć mnie jeszcze było, kilka lat później czytała mi
bajki.
W jednej z nich, autorstwa Hansa
Christiana Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie
został potraktowany przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się
ucho. A przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy
perfekcyjni i wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując
prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia.
Będąc dzieckiem słuchałam tej
bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że
przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem
porównywalne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą rozmawiać,
sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie zwierzęta były
tajemniczymi, mądrymi i samoświadomymi istotami, z którymi łączyła nas od
zawsze duchowa więź i głębokie podobieństwo. Ale i rzeki, lasy, drogi także
miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą przestrzeń i budują
poczucie przynależności, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też krajobraz, który
nas otaczał, i Słońce i Księżyc i wszystkie ciała niebieskie. Cały widzialny i
niewidzialny świat.
Kiedy zaczęłam w to wątpić?
Poszukuję w swoim życiu jakiegoś momentu, w którym jak za sprawą jednego
kliknięcia, wszystko stało się inne, mniej zniuansowane, prostsze. Szept świata
umilkł, zastąpiły go hałasy miasta, szmer komputerów, grzmot przelatujących nad
głową samolotów i męczący biały szum oceanów informacji.
Od jakiegoś momentu w swoim życiu
zaczynamy widzieć świat we fragmentach, wszystko osobno, w kawałkach odległych
od siebie niczym galaktyki, a rzeczywistość, w jakiej żyjemy w tym nas upewnia:
lekarze leczą nas według specjalności, podatki nie mają związku z odśnieżaniem
drogi, którą jeździmy do pracy, obiad nijak się ma do wielkich ferm
hodowlanych, a nowa bluzka do obskurnych fabryk gdzieś w Azji. Wszystko jest od
siebie oddzielone, żyje osobno, bez związku.
Żeby łatwiej nam było to znieść
dostajemy numery, identyfikatory, karty, toporne plastikowe tożsamości, które
próbują nas zredukować do użytkowania jakiejś jednej cząstki tej całości, którą
przestaliśmy już dostrzegać.
Świat umiera, a my nawet tego nie
zauważamy. Nie zauważamy, że świat staje się zbiorem rzeczy i wydarzeń, martwą
przestrzenią, w której poruszamy się samotni i zagubieni, miotani czyimiś
decyzjami, zniewoleni niezrozumiałym fatum, poczuciem bycia igraszką wielkich
sił historii czy przypadku. Nasza duchowość zanika albo staje się powierzchowna
i rytualna. Albo po prostu stajemy się wyznawcami prostych sił – fizycznych,
społecznych, ekonomicznych, które poruszają nami jakbyśmy byli zombie. I w
takim świecie rzeczywiście jesteśmy zombie. Dlatego tęsknię do tamtego świata
od imbryka.
Całe życie fascynują mnie
wzajemne sieci powiązań i wpływów, których najczęściej nie jesteśmy świadomi,
lecz odkrywamy je przypadkiem, jako zadziwiające zbiegi okoliczności,
zbieżności losu, te wszystkie mosty, śruby, spawy i łączniki, które śledziłam w
„Biegunach”. Fascynuje mnie kojarzenie faktów, szukanie porządków. W gruncie
rzeczy – jestem o tym przekonana – pisarski umysł jest umysłem syntetycznym,
który z uporem zbiera wszystkie okruchy, próbując z nich na nowo skleić
uniwersum całości.
Jak pisać, jak konstruować swoją
opowieść, żeby umiała unieść tę wielką konstelacyjną formę świata?
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że
nie jest możliwy powrót do takiej opowieści o świecie, jaką znamy z mitów,
baśni i legend, kiedy przekazywana sobie z ust do ust utrzymywała świat w
istnieniu. Dziś ta opowieść musiałaby być dużo bardziej wielowymiarowa i
skomplikowana. Wiemy przecież rzeczywiście o wiele więcej, znamy niesamowite
powiązania rzeczy pozornie odległych.
Przyjrzyjmy się pewnemu momentowi
w historii świata.
Jest to dzień, kiedy od nabrzeża
portu Palos w Hiszpanii, 3 sierpnia 1492 roku, odbija nieduża karawela o nazwie
„Santa Maria”. Dowodzi nią Krzysztof Kolumb. Świeci słońce, po nabrzeżu kręcą
się jeszcze marynarze, a robotnicy portowi ładują na statek ostatnie skrzynie z
prowiantem. Jest gorąco, ale wiejący z zachodu lekki wietrzyk, ratuje żegnające
rodziny przed zasłabnięciem. Mewy przechadzają się uroczyście po rampie,
uważnie śledząc poczynania człowieka.
Ten moment, który teraz widzimy
poprzez czas, doprowadził do śmierci 56 milionów z blisko 60 milionów rdzennych
Amerykanów. Ich populacja stanowiła wtedy około 10 procent całej ludności
ziemi. Europejczycy nieświadomie przywieźli ze sobą śmiertelne prezenty –
choroby i bakterie, na które rodowici mieszkańcy Ameryki nie byli odporni. Do
tego doszło bezpardonowe niewolenie i zabijanie. Zagłada trwała lata i zmieniła
kraj. Tam, gdzie kiedyś rosła fasola i kukurydza, ziemniaki i pomidory, na
nawadnianych w wyrafinowany sposób polach uprawnych, wróciła dzika roślinność.
Prawie sześćdziesiąt milionów hektarów uprawnej ziemi z biegiem lat zamieniło
się w dżunglę.
Roślinność regenerując się,
pochłonęła ogromne ilości dwutlenku węgla, przez co osłabł efekt cieplarniany.
To zaś obniżyło globalną temperaturę Ziemi.
Jest to jedna z wielu naukowych
hipotez wyjaśniających nastanie małej epoki lodowej w Europie, która pod koniec
XVI wieku przyniosła długotrwałe ochłodzenie klimatu.
Mała epoka lodowa odmieniła
gospodarkę Europy. W ciągu następnych dekad mroźne i długie zimy, chłodne lata
i intensywne opady zmniejszyły wydajność tradycyjnych form rolnictwa. W Europie
Zachodniej małe rodzinne gospodarstwa produkujące żywność na własne potrzeby,
okazały się niewydajne. Nastąpiły fale głodu i konieczność specjalizacji
produkcji. Anglia czy Holandia najbardziej dotknięte ochłodzeniem, nie mogąc
wiązać swej gospodarki z rolnictwem, zaczęły rozwijać handel i przemysł.
Zagrożenie sztormami skłoniło Holendrów do osuszania polderów i przekształcania
stref podmokłych i płytkich stref morskich w ląd. Przesunięcie na południe
zasięgu występowania dorsza, katastrofalne dla Skandynawii, okazało się
korzystne dla Anglii i Holandii – dzięki temu państwa te zaczęły wyrastać na
potęgi morskie i handlowe. Znaczące ochłodzenie szczególnie dotkliwie było
odczuwane w krajach skandynawskich. Urwała się łączność z zieloną Grenlandią i
Islandią, surowe zimy zmniejszyły zbiory i zapanowały lata głodu i niedostatku.
Szwecja zwróciła więc łakomy wzrok na południe wdając się w wojny z Polską
(zwłaszcza, że zamarzł Bałtyk, przez co łatwo było się przezeń przeprawić
armii) i angażując się w wojnę trzydziestoletnią w Europie.
Wysiłki naukowców, próbujących
lepiej rozumieć naszą rzeczywistość, ukazują ją jako wzajemnie spójną i gęsto
powiązaną sieć wpływów. To już nie tylko słynny „efekt motyla”, który jak wiemy
polega na tym, że minimalne zmiany w warunkach początkowych jakiegoś procesu,
mogą dać w przyszłości kolosalne i nieobliczalne rezultaty, ale nieskończona
ilość motyli i ich skrzydeł, ciągle w ruchu. Potężna fala życia, która wędruje
poprzez czas.
Odkrycie „efektu motyla” kończy
według mnie epokę niezachwianej ludzkiej wiary we własną swoją sprawczość,
zdolność kontroli, a tym samym poczucie supremacji w świecie. Nie odbiera to
człowiekowi jego mocy jako budowniczego, zdobywcy i wynalazcy, uzmysławia
jednak, że rzeczywistość jest bardziej skomplikowana niż kiedykolwiek mogło się
człowiekowi wydawać. I że jest on zaledwie małą cząstką tych procesów.
Mamy coraz więcej dowodów na
istnienie spektakularnych i czasem bardzo zaskakujących zależności w skali
całego globu.
Jesteśmy wszyscy – my, rośliny
zwierzęta, przedmioty – zanurzeni w jednej przestrzeni, którą rządzą prawa
fizyczne. Ta wspólna przestrzeń ma swój kształt, a prawa fizyczne rzeźbią w
niej niepoliczalną ilość form nieustannie do siebie nawiązujących. Nasz układ
krwionośny przypomina systemy dorzeczy rzek, budowa liścia jest podobna do
systemów ludzkiej komunikacji, ruch galaktyk – wir spływającej wody w naszych
umywalkach. Rozwój społeczeństw – kolonie bakterii. Mikro i makroskala ukazuje
nieskończony system podobieństw. Nasza mowa, myślenie, twórczość nie są czymś
abstrakcyjnym i oderwanym od świata, ale kontynuacją na innym poziomie jego nieustannych
procesów przemiany.
Zastanawiam się tutaj cały czas,
czy możliwe jest znalezienie dzisiaj podwalin pod nową opowieść uniwersalną,
całościową, niewykluczającą, zakorzenioną w naturze, pełną kontekstów i
jednocześnie zrozumiałą.
Czy możliwa jest taka opowieść,
która wyszłaby poza niekomunikatywne więzienie własnego „ja”, odsłoniła większy
obszar rzeczywistości i ukazała wzajemne związki? Która umiałaby się
zdystansować od udeptanego oczywistego i banalnego centrum „powszechnie
podzielanych opinii” i potrafiła spojrzeć na sprawy eks-centrycznie, spoza
centrum?
Cieszę się, że literatura
cudownie zachowała sobie prawo do wszelkich dziwactw, do fantasmagorii,
prowokacji, do groteski i wariactwa. Marzą mi się wysokie punkty widzenia i
szerokie perspektywy, w których kontekst wykracza daleko poza to, czego
moglibyśmy się spodziewać. Marzy mi się język, który potrafi wyrazić
najbardziej niejasną intuicję, marzy mi się metafora, która przekracza
kulturowe różnice, i w końcu gatunek, który stanie się pojemny i transgresyjny,
a jednocześnie ukochają go czytelnicy.
Marzy mi się także nowy rodzaj
narratora – „czwartoosobowego”, który oczywiście nie sprowadza się tylko do
jakiegoś konstruktu gramatycznego, ale potrafi zawrzeć w sobie zarówno
perspektywę każdej z postaci, jak i umiejętność wykraczania poza horyzont
każdej z nich, który widzi więcej i szerzej, który jest w stanie zignorować
czas. O tak, jego istnienie jest możliwe.
Czy zastanawialiście się kiedyś,
kim jest ten cudowny opowiadacz, który w Biblii woła wielkim głosem: „Na
początku było słowo”? Który opisuje stworzenie świata, jego pierwszy dzień,
kiedy chaos został oddzielony od porządku? Który śledzi serial powstawania
kosmosu? Który zna myśli Boga, zna jego wątpliwości i bez drżenia ręki stawia
na papierze to niebywałe zdanie: „I uznał Bóg, że to było dobre”. Kim jest to,
które wie, co sądził Bóg?
Wyjąwszy wszelkie wątpliwości
teologiczne możemy uznać tę figurę tajemniczego i czułego narratora za cudowną
i znamienną. To punkt, perspektywa, z której widzi się wszystko. Widzieć
wszystko to uznać ostateczny fakt wzajemnego powiązania rzeczy istniejących w
całość, nawet jeżeli te związki nie są jeszcze przez nas poznane. Widzieć
wszystko oznacza też zupełnie inny rodzaj odpowiedzialności za świat, ponieważ
staje się oczywiste, że każdy gest „tu” jest powiązany z gestem „tam”, że
decyzja podjęta w jednej części świata poskutkuje efektem w innej jego części,
że rozróżnienie na „moje” i „twoje” zaczyna być dyskusyjne.
Należałoby więc uczciwie
opowiadać tak, żeby uruchomić w umyśle czytelnika zmysł całości, zdolność
scalania fragmentów w jeden wzór, odkrywania w drobnicy zdarzeń całych
konstelacji. Snuć historię, żeby było jasne, iż wszyscy i wszystko zanurzone
jest w jednym wspólnym wyobrażeniu, które za każdym obrotem planety
pieczołowicie produkujemy w naszych umysłach.
Literatura ma taką moc.
Musielibyśmy porzucić te nieskomplikowane kategorie wysokiej i niskiej
literatury, popularnej i niszowej, z przymrużeniem oka potraktować podział na
gatunki. Zrezygnować z określenia „literatury narodowe”, wiedząc dobrze, że
kosmos literatury jest jeden niczym idea unus mundus, wspólnej rzeczywistości
psychicznej, w której jednoczy się nasze ludzkie doświadczenie, zaś Autor i
Czytelnik pełnią równoważną rolę, pierwszy przez to, że tworzy, drugi zaś
dzięki temu, że dokonuje nieustannej interpretacji.
Może powinniśmy zaufać
fragmentowi, jako że fragmenty tworzą konstelacje zdolne opisać więcej i w
bardziej złożony sposób, wielowymiarowo. Nasze opowieści mogłyby się w
nieskończony sposób odnosić do siebie, a ich bohaterowie wchodzić ze sobą w
relacje.
Myślę, że czeka nas
przedefiniowanie tego, co rozumiemy dziś pod pojęciem realizmu, i poszukiwanie
takiego, który pozwoliłby nam przekroczyć granice naszego ego i przeniknąć
przez ten szybo-ekran, przez który widzimy świat. Potrzeba rzeczywistości jest
dziś przecież obsługiwana przez media, portale społecznościowe, bezpośrednie
relacje w internecie. Może to, co nieuchronnie nas czeka, to jakiś
neosurrealizm, na nowo rozłożone punkty widzenia, które nie będą się bały
zmierzyć z paradoksem i pójdą pod prąd wobec prostego porządku przyczynowo
skutkowego. O, tak, nasza rzeczywistość już stała się surrealna. Jestem też
pewna, że wiele opowieści domaga się przepisania w nowych intelektualnych
kontekstach, inspirując się nowymi teoriami naukowymi. Ale równie ważne wydaje
mi się ciągłe nawiązywanie do mitu i całego ludzkiego imaginarium. Taki powrót
do zwartych struktur mitologii, mógłby przynieść jakieś poczucie stałości w tym
niedookreśleniu, w którym dziś żyjemy. Wierzę, że mity stanowią budulec naszej
psyche i nie da się ich zignorować (co najwyżej można być nieświadomym ich
wpływu).
Zapewne wkrótce pojawi się jakiś
geniusz, który będzie mógł skonstruować zupełnie inną, niewyobrażalną dziś
jeszcze narrację, w której zmieści się wszystko, co istotne. Taki sposób
opowiadania z pewnością nas zmieni, porzucimy stare krepujące perspektywy i
otworzymy się na nowe, które przecież istniały gdzieś tu zawsze, ale byliśmy na
nie ślepi.
W Doktorze Faustusie Tomasz Mann
pisał o kompozytorze, który wymyślił nowy rodzaj totalnej muzyki będącej w
stanie zmienić ludzkie myślenie. Ale Mann nie opisał tego, na czym miałaby
polegać ta muzyka, stworzył tylko wyobrażenie, jak mogłaby ona brzmieć. Może
właśnie na tym polega rola artystów – dać przedsmak tego, co mogłoby istnieć i
w ten sposób sprawić, że mogłoby ono stać się wyobrażonym. A to, co wyobrażone,
jest pierwszym stadium istnienia.
Piszę fikcję, ale nigdy nie jest
to coś wyssanego z palca. Kiedy piszę, muszę wszystko czuć wewnątrz mnie samej.
Muszę przepuścić przez siebie wszystkie istoty i przedmioty obecne w książce,
wszystko, co ludzkie i poza ludzkie, żyjące i nieobdarzone życiem. Każdej
rzeczy i osobie muszę przyjrzeć się z bliska, z największą powagą i uosobić je
we mnie, spersonalizować.
Do tego właśnie służy mi czułość
– czułość jest bowiem sztuką uosabiania, współodczuwania, a więc nieustannego
odnajdowania podobieństw. Tworzenie opowieści jest niekończącym się ożywianiem,
nadawaniem istnienia tym wszystkim okruchom świata, jakimi są ludzkie
doświadczenia, przeżyte sytuacje, wspomnienia. Czułość personalizuje to
wszystko, do czego się odnosi, pozwala dać temu głos, dać przestrzeń i czas do
zaistnienia, i ekspresji. To czułość sprawia, że imbryk zaczyna mówić.
Czułość jest tą najskromniejszą
odmianą miłości. To ten jej rodzaj, który nie pojawia się w pismach ani w
ewangeliach, nikt na nią nie przysięga, nikt się nie powołuje. Nie ma swoich
emblematów ani symboli, nie prowadzi do zbrodni ani zazdrości.
Pojawia się tam, gdzie z uwagą i
skupieniem zaglądamy w drugi byt, w to, co nie jest „ja”.
Czułość jest spontaniczna i
bezinteresowna, wykracza daleko poza empatyczne współodczuwanie. Jest raczej
świadomym, choć może trochę melancholijnym, współdzieleniem losu. Czułość jest
głębokim przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością, jego
nieodpornością na cierpienie i działanie czasu.
Czułość dostrzega między nami
więzi, podobieństwa i tożsamości. Jest tym trybem patrzenia, które ukazuje
świat jako żywy, żyjący, powiązany ze sobą, współpracujący, i od siebie
współzależny.
Literatura jest właśnie zbudowana
na czułości wobec każdego innego od nas bytu. To jest podstawowy psychologiczny
mechanizm powieści. Dzięki temu cudownemu narzędziu, najbardziej wyrafinowanemu
sposobowi ludzkiej komunikacji, nasze doświadczenie podróżuje poprzez czas i
trafia do tych, którzy się jeszcze nie urodzili, a którzy kiedyś sięgną po to,
co napisaliśmy, co opowiedzieliśmy o nas samych i o naszym świecie.
Nie mam pojęcia, jak będzie
wyglądało ich życie, kim będą. Często o nich myślę z poczuciem winy i wstydu.
Kryzys klimatyczny i polityczny,
w którym dzisiaj próbujemy się odnaleźć i któremu pragniemy się przeciwstawić,
ratując świat, nie wziął się znikąd. Często zapominamy, że nie jest to jakieś
fatum i zrządzenie losu, ale rezultat bardzo konkretnych posunięć i decyzji
ekonomicznych, społecznych i światopoglądowych (w tym religijnych). Chciwość,
brak szacunku do natury, egoizm, brak wyobraźni, niekończące się
współzawodnictwo, brak odpowiedzialności sprowadziły świat do statusu
przedmiotu, który można ciąć na kawałki, używać i niszczyć.
Dlatego wierzę, że muszę
opowiadać tak, jakby świat był żywą, nieustannie stawiającą się na naszych
oczach jednością, a my jego – jednocześnie małą i potężną – częścią. [źródło
tekstu onet.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz