Pierwszy weekend Camerimage dobiegł końca. W tym czasie na festiwalu odbyły się premiery kilku znaczących filmów. Premierowe „La La Land”, „Lion. Droga do domu” i „Siedem minut po północy” zdecydowanie zaprezentowały się tutaj najlepiej.
Seansów festiwalowych było oczywiście
znacznie więcej, ale na blogu zachwycałem się już „Powidokami” (na otwarcie
Camerimage), „Komunią” czy „Ostatnią rodziną”. Skupiam się więc na moich
premierowych seansach.
Drugim filmem otwarcia był
musical „La La Land”, który zmierza
wprost po Oscara dla najlepszej produkcji 2016 roku. I nie jest to przypadek, w
którym film krojony jest pod nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. To po
prostu bardzo dobre kino, z nostalgiczną nutką, którą członkowie przyznający
Oscary bardzo lubią. Każdy fan kina z łatwością dostrzeże piękno i prostotę
tego filmu o miłości, który w rytm jazzu zabiera nas taneczną drogą do
Hollywood lat 50-tych. Za reżyserię odpowiada Damian Chazelle, twórca
debiutujący przed dwoma laty znakomitym „Whiplash”. I choć ponownie muzyka
ogrywa w jego filmie kluczową rolę, to bez wątpienia twórca pokazał sporo
umiejętności uciekając od prostego naśladowania swojego poprzedniego filmu.
Jego „La La Land” to współczesny musical, którego rytm, kształt, nastrój i
dźwięk pozwalają nam cofnąć się do lat minionych, złotej ery muzycznych popisów
w Hollywood.
Wszystko w tym filmie zagrało
idealnie. Oryginalne piosenki nadają rytm opowieści, covery świetnie zostały
wkomponowane w historię, a aktorzy bawią nas znakomicie umiejętnie tańcząc i
śpiewając (doskonali w swoich rolach Emma Stone i Ryan Gosling). Scenariusz
prowadzi nas przez historię miłosną i drogę kariery bohaterów nie dostarczając
może oryginalnych doznań, ale świetnie korespondując z klasycznymi motywami. „La
La Land” iskrzy filmowymi fajerwerkami, umiejętnie spoglądając na dawne
Hollywood, ale opowiada o nich w sposób nowoczesny. I choć musical jest dzisiaj
gatunkiem ryzykownym, to Chazelle udowodnił, że w dobrych rękach i z dobrym
pomysłem można jeszcze w Fabryce Snów realizować porywające filmowe marzenia.
„Lion. Droga do domu” to kolejny z dużych Oscarowych graczy w tym
roku. Tym razem film idealnie koresponduje z najważniejszą nagrodą świata kina.
To oparta na faktach historia chłopca z Indii, który przed 25-ciu laty zgubił
drogę do domu. W miliardowym kraju, gdzie dzieci żyją na ulicach o takie
nieszczęście nie jest trudno, ale film krzepi i dostarcza mocnych wzruszeń. By
nie zdradzać samej historii wspomnę tylko, że „Lion” w pierwszej części wypada
zdecydowanie lepiej. To sceny realizowane w Indiach, z panującym tam klimatem,
które ukazują świat małego chłopca zagubionego w wielkim świecie. Indie z
połowy lat 90-tych budzą przerażenie i smutek, ale jak głosi napis na końcu
filmu corocznie znika tam bez wieści 80 tysięcy dzieci. Problem więc jest
ogromny i wciąż aktualny.
Film wyreżyserowany przez debiutującego
Gartha Davisa to perfekcyjnie przeprowadzona operacja, która dostarcza widzom wiele
pamiętnych scen, a w dodatku wywołuje autentyczne wzruszenie. Finałowe sceny
budowania nastroju powinny być rozkładane na czynniki pierwsze w szkołach
filmowych. Nie są to ujęcia w prosty sposób wywołujące u widza poruszenie, za
to są to genialnie zbudowane sceny przygotowujące nas i ukazujące jak kończyć
film z mocą, by na długo został z widzami. Grający małego Saroo niejaki Sunny
Pawar to aktorskie odkrycie i mój kandydat do Oscara za rolę drugoplanową.
Lekkość z jaką przedstawia on swojego bohatera budzi podziw. Świetnie wypada
też w roli starszego Saroo, doskonale znany ze „Slumdoga”, Dev Patel. Proste
porównania ze wspomnianym filmem nasuwają się same, bowiem po prostu jesteśmy w
podobnych miejscach, ponownie pokazana jest krzywda dzieci i chęć pokonania
przeciwności. A jednak oba filmy dzieli przepaść, bowiem „Lion” jest historią
zdecydowanie mniej cukierkowatą, mniej folderową, po prostu inną.
Dziecięcy bohater zawładnął też
filmem „Siedem minut po północy”, opowieścią fantasy tak bardzo wypatrywaną na
festiwalu Camerimage. J.A. Bayone w hiszpańsko-amerykańskiej koprodukcji
opowiedział smutną historię radzenia sobie ze stratą najbliższej osoby, ale wykorzystał
do tego formułę kina bajkowego. To filmowy przykład umiejętnego poruszania się
po dziecięcym świecie i ciekawy sposób wykorzystania niełatwego gatunku do
pokazania kilku ważnych myśli o ludzkich/dziecięcych problemach. Wizualnie
zachwycający film jest rodzajem bajko-dramatu, ale nie dla najmłodszych widzów
szukających tutaj Hobbitów czy Potterów. To raczej dramat zbliżający dorosłych
do świata cierpienia dzieci. Dostrzegam w nim wielką wartość terapeutyczną, ale
też i filmowy majstersztyk łączący dramat z fantasy. Efekty wizualne, animacje
wkomponowane w opowieść, świetne aktorstwo, sam Potwór składają się na jedno z
ciekawszych doznań w gatunku, który wydawałoby się został już wyjałowiony przez
spektakularne i pełne przepychu produkcje z Hollywood.
A że kino gatunkowe to temat
niełatwy dowodzi przykład filmu „The Conspiracy of Faith”, trzeciej części
serii o departamencie Q duńskiej policji, który wyjaśnia zagadki trudne do
wyjaśnienia. Rasowy film kryminalny z czarnym charakterem, detektywami,
śledztwem, wielkim zagrożeniem i panoszącą się śmiercią. I co z tego, skoro
scenariusz filmu to zbiór luźnych i słabych elementów, nijak mających się do
jakiegokolwiek sensu. Dobrze sfilmowana historia przez swoje beznadziejne
pomysły i naciągane rozwiązania fabularne staje się po dłuższej chwili seansem
straconym. To taki komercyjny produkcyjniak, któremu przydałby się dobrze
przepracowany scenariusz (skąd my to znamy?). Tymczasem skok na kasę (inaczej
tego nazwać się nie da) jest bardzo oczywisty. Szkoda tylko, że cierpią na tym
widzowie szukający w kinie dobrego filmu z naszej części świata, a w zamian
otrzymujący żenujący przykład filmowego partactwa. Niełatwo będzie mnie namówić
w przyszłości na kolejny seans skandynawskiego filmu kryminalnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz