poniedziałek, 14 listopada 2016

Camerimage 2016. La La Potwór


Pierwszy weekend Camerimage dobiegł końca. W tym czasie na festiwalu odbyły się premiery kilku znaczących filmów. Premierowe „La La Land”, „Lion. Droga do domu” i „Siedem minut po północy” zdecydowanie zaprezentowały się tutaj najlepiej.

Seansów festiwalowych było oczywiście znacznie więcej, ale na blogu zachwycałem się już „Powidokami” (na otwarcie Camerimage), „Komunią” czy „Ostatnią rodziną”. Skupiam się więc na moich premierowych seansach.

Drugim filmem otwarcia był musical „La La Land”, który zmierza wprost po Oscara dla najlepszej produkcji 2016 roku. I nie jest to przypadek, w którym film krojony jest pod nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. To po prostu bardzo dobre kino, z nostalgiczną nutką, którą członkowie przyznający Oscary bardzo lubią. Każdy fan kina z łatwością dostrzeże piękno i prostotę tego filmu o miłości, który w rytm jazzu zabiera nas taneczną drogą do Hollywood lat 50-tych. Za reżyserię odpowiada Damian Chazelle, twórca debiutujący przed dwoma laty znakomitym „Whiplash”. I choć ponownie muzyka ogrywa w jego filmie kluczową rolę, to bez wątpienia twórca pokazał sporo umiejętności uciekając od prostego naśladowania swojego poprzedniego filmu. Jego „La La Land” to współczesny musical, którego rytm, kształt, nastrój i dźwięk pozwalają nam cofnąć się do lat minionych, złotej ery muzycznych popisów w Hollywood.

Wszystko w tym filmie zagrało idealnie. Oryginalne piosenki nadają rytm opowieści, covery świetnie zostały wkomponowane w historię, a aktorzy bawią nas znakomicie umiejętnie tańcząc i śpiewając (doskonali w swoich rolach Emma Stone i Ryan Gosling). Scenariusz prowadzi nas przez historię miłosną i drogę kariery bohaterów nie dostarczając może oryginalnych doznań, ale świetnie korespondując z klasycznymi motywami. „La La Land” iskrzy filmowymi fajerwerkami, umiejętnie spoglądając na dawne Hollywood, ale opowiada o nich w sposób nowoczesny. I choć musical jest dzisiaj gatunkiem ryzykownym, to Chazelle udowodnił, że w dobrych rękach i z dobrym pomysłem można jeszcze w Fabryce Snów realizować porywające filmowe marzenia.


„Lion. Droga do domu” to kolejny z dużych Oscarowych graczy w tym roku. Tym razem film idealnie koresponduje z najważniejszą nagrodą świata kina. To oparta na faktach historia chłopca z Indii, który przed 25-ciu laty zgubił drogę do domu. W miliardowym kraju, gdzie dzieci żyją na ulicach o takie nieszczęście nie jest trudno, ale film krzepi i dostarcza mocnych wzruszeń. By nie zdradzać samej historii wspomnę tylko, że „Lion” w pierwszej części wypada zdecydowanie lepiej. To sceny realizowane w Indiach, z panującym tam klimatem, które ukazują świat małego chłopca zagubionego w wielkim świecie. Indie z połowy lat 90-tych budzą przerażenie i smutek, ale jak głosi napis na końcu filmu corocznie znika tam bez wieści 80 tysięcy dzieci. Problem więc jest ogromny i wciąż aktualny.

Film wyreżyserowany przez debiutującego Gartha Davisa to perfekcyjnie przeprowadzona operacja, która dostarcza widzom wiele pamiętnych scen, a w dodatku wywołuje autentyczne wzruszenie. Finałowe sceny budowania nastroju powinny być rozkładane na czynniki pierwsze w szkołach filmowych. Nie są to ujęcia w prosty sposób wywołujące u widza poruszenie, za to są to genialnie zbudowane sceny przygotowujące nas i ukazujące jak kończyć film z mocą, by na długo został z widzami. Grający małego Saroo niejaki Sunny Pawar to aktorskie odkrycie i mój kandydat do Oscara za rolę drugoplanową. Lekkość z jaką przedstawia on swojego bohatera budzi podziw. Świetnie wypada też w roli starszego Saroo, doskonale znany ze „Slumdoga”, Dev Patel. Proste porównania ze wspomnianym filmem nasuwają się same, bowiem po prostu jesteśmy w podobnych miejscach, ponownie pokazana jest krzywda dzieci i chęć pokonania przeciwności. A jednak oba filmy dzieli przepaść, bowiem „Lion” jest historią zdecydowanie mniej cukierkowatą, mniej folderową, po prostu inną.


Dziecięcy bohater zawładnął też filmem „Siedem minut po północy”, opowieścią fantasy tak bardzo wypatrywaną na festiwalu Camerimage. J.A. Bayone w hiszpańsko-amerykańskiej koprodukcji opowiedział smutną historię radzenia sobie ze stratą najbliższej osoby, ale wykorzystał do tego formułę kina bajkowego. To filmowy przykład umiejętnego poruszania się po dziecięcym świecie i ciekawy sposób wykorzystania niełatwego gatunku do pokazania kilku ważnych myśli o ludzkich/dziecięcych problemach. Wizualnie zachwycający film jest rodzajem bajko-dramatu, ale nie dla najmłodszych widzów szukających tutaj Hobbitów czy Potterów. To raczej dramat zbliżający dorosłych do świata cierpienia dzieci. Dostrzegam w nim wielką wartość terapeutyczną, ale też i filmowy majstersztyk łączący dramat z fantasy. Efekty wizualne, animacje wkomponowane w opowieść, świetne aktorstwo, sam Potwór składają się na jedno z ciekawszych doznań w gatunku, który wydawałoby się został już wyjałowiony przez spektakularne i pełne przepychu produkcje z Hollywood.


A że kino gatunkowe to temat niełatwy dowodzi przykład filmu „The Conspiracy of Faith”, trzeciej części serii o departamencie Q duńskiej policji, który wyjaśnia zagadki trudne do wyjaśnienia. Rasowy film kryminalny z czarnym charakterem, detektywami, śledztwem, wielkim zagrożeniem i panoszącą się śmiercią. I co z tego, skoro scenariusz filmu to zbiór luźnych i słabych elementów, nijak mających się do jakiegokolwiek sensu. Dobrze sfilmowana historia przez swoje beznadziejne pomysły i naciągane rozwiązania fabularne staje się po dłuższej chwili seansem straconym. To taki komercyjny produkcyjniak, któremu przydałby się dobrze przepracowany scenariusz (skąd my to znamy?). Tymczasem skok na kasę (inaczej tego nazwać się nie da) jest bardzo oczywisty. Szkoda tylko, że cierpią na tym widzowie szukający w kinie dobrego filmu z naszej części świata, a w zamian otrzymujący żenujący przykład filmowego partactwa. Niełatwo będzie mnie namówić w przyszłości na kolejny seans skandynawskiego filmu kryminalnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz