[RECENZJA] Gdy filmoznawca i
krytyk bierze się za kręcenie filmu istnieje pewien rodzaj ryzyka, że wchodzi
na teren nieco mu obcy, a zawodowi twórcy będą patrzeć na niego nieufnie,
czekając na spektakularne potknięcie. W historii kina było jednak wiele pozytywnych
przykładów przejścia na „drugą stronę”. Sił swoich w filmie dokumentalnym
spróbował tym razem Kuba Mikurda, ceniony filmoznawca, krytyk, ale też filozof,
a efektem jest udany „Love Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka”, którego
premiera odbyła się na 15. Docs Against Gravity i gdzie film zdobył jedną z
nagród.
Gdyby szukać najbardziej
podobnego przykładu przejścia krytyka do reżyserii, to na myśli przychodzi mi przede
wszystkim dokumentalny serial „The Story of Film - Odyseja filmowa” Marka
Cousinsa, który w fantastyczny sposób opowiada o historii kina. Cousins (pojawia
się też w „Love Express”) w swoim dokumentalnym dziele mierzył się z ogromem
dziedzictwa filmowego, Kuba Mikurda próbuje przybliżyć jedynie jego króciutki epizod,
a za bohatera bierze Waleriana Borowczyka, postać legendarną, ale nieco dziś
zapomnianą. Mam takie wrażenie, że powodzenie filmu na nowo rozgrzeje
wyobraźnię widzów twórczością tego autora. Widać bowiem wyraźnie, że „Love
Express” stworzony został z miłości do kina tego twórcy i z szacunku dla jego
niemałych przecież osiągnięć.
Kuba Mikurda zna i ceni twórczość
Borowczyka. Twórcy temu poświęcił kilka swoich prac, za które zebrał wiele
pochlebnych opinii i zapewne właśnie z tych doświadczeń zrodził się pomysł na
film dokumentalny poświęcony tej postaci. Od takiego marzenia czy planu, do
realizacji droga jest daleka. I klasycznie zapytam, można? „Love Express.
Zaginięcie Waleriana Borowczyka” dowodzi, że można!
Borowczyk nie jest obcy polskiemu
widzowi, nazwisko to co jakiś czas pojawia się na horyzoncie filmowych
zainteresowań najbardziej poszukujących wielbicieli kina. Są na rynku dostępne
książki przez niego napisane i te o nim, przy większym wysiłku zdobyć można
jego najpopularniejsze filmy. Mimo tego, Borowczyk to ciągle twórca do
odkrycia, a Kuba Mikurda robi rzecz znaczącą, rozpala chęć zmierzenia się z
jego twórczością (na nowo, czy też odświeżając ją sobie). Bo tak naprawdę ile
wiemy o Borowczyku, jak dobrze znamy jego kino? Śmiem zaryzykować stwierdzenie,
bazując na swojej wiedzy, że nie jest dobrze. Moje dotknięcie filmów „Bestia”, „Opowieści
niemoralne” czy „Dzieje grzechu” po seansie dokumentu Mikurdy wydaje się wiedzą
niewystarczającą, do próby zgłębienia dorobku Borowczyka. „Love Express”
zachęca do większej wyprawy i chyba w tym tkwi największy sukces tego przedsięwzięcia.
Film w kilku rozdziałach
przybliża karierę Borowczyka, zaczynając od wspomnień z krakowskiej Akademii
Sztuk Pięknych, przez słynne animacje tworzone z Janem Lenicą i przechodząc do
jego francuskich sukcesów. Zapoczątkował je film „Goto – wyspa miłości”, a
potem kilka kolejnych dzieł, które idealnie wpasowały się w okres rewolucji
seksualnej na świecie, ale na zawsze już zaszufladkowały Borowczyka, jako
twórcę filmów „erotycznych”. Bo gdzieś tutaj jest ten wyczuwalny największy dramat
tego twórcy, z którym reżyser „Love Express” próbuje się mierzyć. Borowczyk w
pewnym momencie zmuszony jest „odejść” i to jest smutny wymiar tej historii.
Czy jednak przegrał? Co się z nim działo w latach osiemdziesiątych, jak
wyglądało życie codzienne, jak radził sobie w świecie, jak żył, kto mu
towarzyszył, jak komentował świat go otaczający? Tego z filmu się nie dowiemy, ten
fragment biografii Borowczyka jest dziś dla mnie rodzajem tajemnicy, z którą
lubię być czasami pozostawiony w kinie.
Kuba Mikurda debiutuje w filmie
wspierany przez wytrawne grono zawodowców. To zdecydowanie robi dobrze filmowi.
Przed seansem „Love Express” miałem bowiem duże obawy, co do jakości filmu – bo
o wartość merytoryczną byłem spokojny. W tak dużym zalewie filmów
dokumentalnych, także w Polsce, nie można dziś pozwolić sobie na kręcenie
czegoś przeciętnego, a debiutant ma tutaj zdecydowanie trudniejsze zadanie.
Przy wsparciu mocnych producentów, ekipy HBO, autorów zdjęć Piotra Stasika i
Radosława Ładczuka oraz grona zacnych przyjaciół i współpracowników udało się
Kubie Mikurdzie zapanować nad formą i mimo dość klasycznego podejścia do
materii filmowej, wnieść też nieco świeżego kinowego oddechu.
W filmie, zapewne ku uciesze
wielu osób, pojawiają się m.in. Terry Gilliam, Andrzej Wajda i Neil Jordan, są
cenieni krytycy czy profesorowie, są też współpracownicy Borowczyka na czele z
autorem zdjęć Noëlem Vérym. Bardzo fajnie wplecione są fragmenty filmów
Borowczyka, ciekawe są delikatne wstawki animacyjne, świetnie działają zdjęcia,
muzyka i montaż nadający całości świetny rytm. Wszędzie tutaj czuć filmową
pasję autora filmu i ekipy, jego bohatera i gości o nim opowiadających.
Nie udało się Kubie Mikurdzie
przybliżyć pełnej twórczości Borowczyka, kilka znaczących jego filmów jest
tylko w dokumencie wzmiankowanych. Czy to wybór, czy to konieczność – tego jeszcze
nie wiem, ale to sprawdzę, bowiem brak opowieści o „Dziejach grzechu” raczej
mnie zaskoczył. Za to największe na mnie wrażenie zrobił zmierzch twórczości
Borowczyka, który mimo chęci nie mógł realizować już wymarzonych projektów i
pracował przy filmach zdecydowanie mniej udanych i dziś już kompletnie zapomnianych.
Kuba Mikurda w swoim „Love
Express. Zaginięcie Waleriana Borowczyka” zrobił rzecz znakomitą. Zasiał
ziarno, zachęcił, przybliżył i odkrył (na nowo?) wybitnego twórcę. Uhonorował
Borowczyka filmem ukazującym triumf i gorzki filmowy koniec człowieka z wizją i
talentem. Świetny debiut, dobrze i mądrze opowiedziany, czuć w nim rękę
człowieka, który wie co robi i o czym mówi. Kolejny udany polski film
dokumentalny o kinie, sztuce, artystach. Stajemy się powoli specjalistami w tym
temacie… [Ocena 8/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz