„Narodziny gwiazdy” oficjalnie otworzyły American Film
Festival i autentycznie mnie zachwyciły, poruszyły i porwały. Wszystko zagrało
w tym filmie idealnie, a Lady Gaga i przede wszystkim Bradley Cooper spisali
się w swoich rolach wybitnie. Na dzień dzisiejszy dla mnie to zdecydowany
faworyt przyszłorocznych Oscarów. Recenzja bez spoilerów!
Dobre opinie o „Narodzinach gwiazdy” nie są przesadzone, a
zachwyty widzów za oceanem i na festiwalach w Europie są prawdziwe. Ten film
spełnia wszystkie oczekiwania względem seansu dostarczającego prawdziwych
kinowych doznań. Hollywood ponownie to zrobiło i ponownie udowodniło, że
potrafi opowiadać poruszające historie, w sposób niezwykle wciągający i
zachwycający, świetnie radząc sobie z emocjonalnym wymiarem opowieści. „Narodziny
gwiazdy” to ponad dwugodzinne spotkanie z filmem, po którym nie ma się ochoty
wychodzić z sali kinowej. W tle pobrzmiewają jeszcze piosenki, w pamięci
powracają echa wielu świetnych scen, w głowie seans trwa dalej, choć minęło od
jego zakończenia kilka godzin. Dla mnie to dowód na to, że obejrzałem bardzo
dobry film.
„Narodziny gwiazdy” to remake kilku poprzednich, klasycznych
dziś, amerykańskich filmów opowiadających o spotkaniu cenionego muzyka z
początkującą piosenkarką. Całość zaś to oczywiście ukłon w kierunku klasycznych
literackich źródeł. Wiele osób ma ciągle w pamięci drętwy dziś bardzo film z
Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem z 1976 roku i jak ja bardzo nieufnie
podchodziło do pomysłu, aby przenieść ponownie na ekran tę historię. W dodatku
Bradley Cooper wymyślił sobie, że zadebiutuje tym filmem jako reżyser. Kolejny
aktor chce się sprawdzić w tej trudnej roli. Ilu ich już było… Redford, Beatty,
Gibson, Eastwood, Costner i wielu innych, którzy to lepiej, to gorzej radzili
sobie po drugiej (lub obu) stronie kamery. Bradley Cooper dołączył do ścisłego
grona twórców obdarzonych reżyserskim talentem. Składa się na to filmowa
skromność opowiadanej przez niego historii, świetne operowanie filmową materią,
dobre cięcia, zbliżenia, plany ogólne i te wielkie koncertowe sceny. Cooper znakomicie
panuje nie tylko nad tłumem, samą opowieścią i dobrze dobranymi aktorami każdego
planu, ale przede wszystkim potrafi wycisnąć z prostej dość historii pokłady
emocjonalnej prawdy, jakich dawno w kinie nie widziałem. Jest napięcie, śmiech,
łzy, jest historia która wciąga i prowadzi w sposób nie silący się na wielkie
dzieło czy dobrze wykalkulowany oscarowy film. Nic z tych rzeczy, to po prostu
świetne amerykańskie kino, które przy dobrych wiatrach kiedyś będzie klasykiem.
Sukces bardzo dużo zawdzięcza Lady Gaga, której dokonania
muzyczne i ekstrawagancki styl mijały się z moją wrażliwością. Niedawno
obejrzałem dokument o artystce i kobieta ta zyskała mój szacunek. W „Narodzinach
gwiazdy” stworzyła oscarową kreację, przekonując mnie totalnie do swojego
talentu.
I na koniec rzecz najważniejsza – PIOSENKI. Jutro lecę
szukać płyty ze ścieżką dźwiękową, będą mi te utwory towarzyszyły przez
najbliższe miesiące. I nie ma innej opcji, „Shallow” to murowany Oscar za
piosenkę… [Ocena 8,5/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz