Jojo Rabbit |
[10. AFF] Trwa we Wrocławiu
American Film Festival i oglądam głównie produkcje utytułowane, z szansami na
Oscary, z wielkimi kreacjami i takie które wkrótce mają szansę pojawić się w
kinach. Mam już kilku moich faworytów.
Jak na człowieka mediów
przystało, pozytywne wrażenie zrobił na
mnie film „Late Night”, który
opowiada o fikcyjnej ikonie telewizji, gwieździe wieczornego telewizyjnego
show, której czas powoli dobiega końca, a która otrzymuje ostatnią szansę na uratowanie
swojej pozycji. Nieoczekiwanie osobą, która mocno przewraca jej świat jest
młoda dziewczyna znikąd, zatrudniona do grona scenarzystów podupadającego
programu. Scenariusz iskrzy ciętymi dialogami, fajnymi pomysłami, fantastyczną
kreację stworzyła Emma Thompson, która moim zdaniem (i na dzień dzisiejszy)
zasłużyła na Oscara. Pomysłodawczynią tego filmu jest Mindy Kaling, doskonale
kojarzona gwiazda amerykańskiej komedii. To ona gra tutaj główną rolę i to ona
napisała scenariusz do filmu. Gospodyni wieczornego programu to Katherine
Newbury, postać fikcyjna, ale złożona z wielu podobnych telewizyjnych
osobowości. Fajnie się ogląda ten świat, bo choć prezentuje on oczywistości,
podany został z wielką klasą. Dawno tak dobrze nie bawiłem się na film, który
co prawda przypomina w strukturze „Diabeł ubiera się u Prady”, ale zabiera nas
do innego świata. O sprawach poważnych opowiada z humorem, rozumie kino, kocha
widzów, wie jak z nimi rozmawiać. I co tu dużo mówić, Emma Thompson podoba mi
się zdecydowanie bardziej niż Meryl Streep. [Ocena 8/10]
Pozostanę przy propozycjach
komediowych, bo zdecydowanie na pochwałę zasługuje komedia kryminalna
zatytułowana „Na noże” w reżyserii
Riana Johnsona, tego od „Ostatniego Jedi”. Po tamtej porażce, Johnson musiał
wyraźnie odreagować i napisał coś lżejszego. Powstał kryminał z komedią w
jednym, zatrudniono zespół świetnych aktorów i pozwolono im bawić się intrygą.
Świetne tempo, bardzo fajnie opisane charaktery, scenariuszowe niespodzianki,
zabawa z narracją i wiele innych twórczych pomysłów. Tu nie ma chwili na oddech
i tak właśnie powinno wyglądać kino rozrywkowe z Hollywood. A na deser
znakomici aktorzy: Ana de Armas, Jamie
Lee Curtis, Toni Collette, Chris Evans, Don Johnson, Daniel Craig, Michael
Shannon, Christopher Plummer. [Ocena 8/10]
Najlepszym filmem na AFF okazać
może się, od dawna oczekiwany „Jojo
Rabbit”. Nagroda publiczności na festiwalu w Toronto to spora rekomendacja,
ale dla mnie najważniejszy jest tutaj reżyser, pochodzący z Nowej Zelandii Taika Waititi.
Niewiele w ostatnich latach pojawiło się komedii, które zachwycały mnie swoją
oryginalnością. Taika Waititi ma na swoim koncie prześmiewcze „Orzeł kontra
Rekin”, wampiryczne „Co robimy w ukryciu”, ale też „Dzikie łowy”, „Boy” i „Thor:
Ragnarok”. Jego poczucie humoru jest mi bliskie, a w najnowszym „Jojo Rabbit”
wybrzmiewa ze zdwojoną mocą. Losy młodego nazisty, który rozmawia z
wyimaginowanym Adolfem Hitlerem, opowieść o ukrywającej się Żydówce,
okrucieństwach wojny, stracie, nadziei i miłości. W „Jojo Rabbit” jest to
wszystko, co czyni film wyjątkowym. Taika Waititi mocno przegina i znajdzie się
zapewne na „czarnej liście” konserwatywnie myślącego społeczeństwa. Disney wraz
ze studiem Fox kupił ten film i zapewne zgrzyta zębami na opowieść o Hitlerze w
swojej bibliotece. Są to jednak tylko hasła i ogólniki. Warto bowiem wejść
głębiej w tą historię, bo gdy obedrzemy film z tej genialnie zabawnej
błazenady, odnajdziemy w nim pokłady ludzkiej wrażliwości, trafnej obserwacji naszych
zachowań i postaw. To prawda, że bohaterami filmu są Naziści, ale są tam też
inaczej myślący Niemcy. Nie ma mowy, aby autor gloryfikował hitlerowskie
postawy, za to świetnie się bawi tymi schematami. Cieszy mnie najbardziej, że Taika
Waititi nie ma dla widzów litości, to co z początku jest tylko komediową farsą
z czasem zmienia się w miłosną opowieść i wojenny dramat. „Jojo Rabbit” to
przykład, jak umiejętnie bawić się kinem, jak za pomocą niewybrednego humoru
rozmawiać z widzem. Mnie ta opowieść przekonała w całości, rola Taika Waititi
jako Adolfa Hitlera jest przecudowna, a The Beatles po niemiecku to mistrzostwo
świata. Naszła mnie ochota na ponowny seans "Producentów" Mela Brooksa, a przypadkowo tylko Hitler od Waititi w kinach pojawi się na wiosnę. [Ocena 8/10]
Jeśli chcecie państwo poważnej
opowieści o zbrodniach nazistów i krytyce takich postaw, to zdecydowanie warto
zmierzyć się z „Ukrytym życiem”, najnowszym filmem Terrence’a Malicka. Amerykański
reżyser nakręcił swój film w Europie, zapewne gdzieś w Niemczech i z
niemieckimi aktorami w obsadzie (charakteryzacja od naszego Waldemara
Pokromskiego). Film opowiada o pewnym Austriaku, który odmawia złożenia
przysięgi na wierność Adolfowi Hitlerowi, za co spotyka go sroga kara. Niechęć
bohatera do wojny, bezsens takiego świata, krytyka bezwzględnego uwielbienia
dla wodza i jego idei, sprowadzają na Franza kłopoty. Żyjąca na wsi rodzina,
zostaje przez lokalną społeczność odrzucona, ale mimo wielu wątpliwości, trwa w
swoich postawach. Kino Malicka ma szczególny charakter, ten twórca nie
reżyseruje, a raczej maluje swoje filmowe opowieści. Nie inaczej jest i tym
razem, ale po kilku ostatnio mniej udanych propozycjach, tym razem Malick
przepełnia swoją opowieść emocjami, poezją, chwilami oddechu, które znakomicie
czyta się na ekranie. Ciekawa praca kamery, długie sceny w milczeniu, obrazy
natury w konfrontacji z bezwzględnością tego świata, powodują że historia
człowieka z ideałami wybrzmiewa szczególnie wyraźnie. „Ukryte życie” pokazuje
nam czas II wojny światowej, ale postawa Franza jest aktualna także dziś. Ślepe
posłuszeństwo, podążanie za populistycznymi hasłami, brak refleksji i życie bez
podważenia oczywistości, doprowadzić mogą do smutnego końca. Pięknie to Malick
opowiedział, historia jest mądra i przede wszystkim prawdziwa. Humanizm w kinie
na najwyższym poziomie. [Ocena 8/10]
Wydarzeniem kina grozy jest w tym
roku „Lighthouse” i zdecydowanie Robert Eggers wie, jak opowiadać swoje bajki.
Ta przerażająca opowieść pięknie wybrzmiewa na dużym ekranie. Bo tylko seans
kinowy „Lighthouse” ma sens. Czarno-biały ekran, w formacie 4:3, klimat rodem z
niemieckiego ekspresjonizmu i klasycznych horrorów Universala z lat
trzydziestych. Dwóch latarników i ich samotne chwile na oddalonej od lądu
wyspie. Jest praca, ale też rodzi się szaleństwo. Wokół wieje wiatr, zbliża się
sztorm, na jawie czy we śnie pojawiają się potwory, alkohol mąci w głowie. Nie
da się opisać tych obrazów i nawet nie warto, to trzeba zobaczyć, przeżyć na
własnej skórze. „Lighthouse” to małe dzieło sztuki, celebrujące każdy fragment
taśmy filmowej, perfekcyjnie wykorzystujące półcienie, światło, dźwięk. Tego
filmu się nie ogląda, w tym filmie człowiek jest. W środku tego świata,
mrocznego i przerażającego. „Lighthouse” to nie jest kino dla wszystkich i
zdecydowanie osoby nie przepadające za horrorami, mogą mieć z nim problem.
Warto wtedy skupić się na grze aktorskiej wybitnych w swoich kreacjach Willema
Dafoe i Roberta Pattinsona. [Ocena 8/10]
Warta poznania jest też historia,
którą opowiedziano w filmie „Raport” z Adamem Driverem w głównej roli. Tytułowy
dokument dotyczył tajnych więzień CIA i przesłuchań za pomocą tortur. USA nie
przyznawało się do tego przez lata. Jeden człowiek otrzymał zadanie zbadania
sprawy i zgromadził dowody, na takie postępowanie. Próbowano go więc uciszyć.
Film krytycznie odnosi się do roli tych przesłuchań w walce z terrorystami i ja
wierzę tej narracji. Takie tajne więzienie było też w Polsce i twórcy filmu
pokazują to w swoim filmie. Nie jest to może przesadnie wybitne dzieło, bo za
dużo tutaj gadania i gmatwania, ale też wartość poznawcza tajnych operacji i
tego co dzieje się za naszymi plecami jest bardzo cenna. [Ocena 7,5/10]
Bardzo też ciekawie o swojej
przeszłości opowiada Shia LaBeouf. Ten popularny swego czasu młodociany aktor („Transformers”,
„Indiana Jones 4”) w pewnym momencie przeszedł „załamanie”, jego zachowanie
było dziwne i dziwaczne. Shia zniknął z ekranu dużych produkcji i po obejrzeniu
autobiograficznego „Słodziaka” dowiedzą się państwo, co przytrafiło się
chłopakowi. A przede wszystkim KTO mu się przytrafił. Shia LaBeouf rozlicza się
ze swoim ojcem i światem, w jakim przyszło mu dorastać. Ta filmowa terapia boli
przeokrutnie, ale Shia LaBeouf udowadnia, że jest aktorem genialnym. Wcielając się w postać swojego ojca sięgnął wyżyn aktorskich umiejętności. Oscar za
rolę drugoplanową mu się zdecydowanie należy. [Ocena 7,5/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz