piątek, 10 listopada 2023

Payne w formie, Cage łysy, Almodovar w siodle

Zakończyłem kilkudniową wizytę na 14. American Film Festival, gdzie w jakieś trzy dni obejrzałem 13 filmów. Przesadnie wielkich odkryć nie było, ale na szczęście jeden film uznać mogę śmiało za znakomity i z pewnością wkrótce pokochają go widzowie także w naszym kraju. Mowa o „Przesileniu zimowy” Alexandra Payne’a, który zapewne będzie bił się o przyszłoroczne Oscary. Poniżej słów kilka o udanym filmie z Nicolasem Cage’em, niezbyt udanej „Priscilli” i westernie Pedro Almodovara.

„Przesilenie zimowe” to nie jest przesadnie nowatorski film, bo historia, którą opowiada już w kinie widzieliśmy. Na przykład w ciągle pięknym „Stowarzyszeniu umarłych poetów”, bo ponownie jesteśmy w szkole z internatem dla chłopców. Zamiast lat pięćdziesiątych, mamy jednak początek lat siedemdziesiątych. Zamiast idealistycznego Keatinga, poznajemy bardzo nieprzyjemnego i okrutnie sarkastycznego pana Hunhama, w świetnej kreacji Paula Giamattiego. Generalnie wszystko te filmy różni, ale to porównanie do melancholijnego filmu Petera Weira jeszcze nieraz się pojawi w recenzjach i mediach idących nieco na łatwiznę. Proponuję trzymać się od takich porównań z daleka.

Alexander Payne jest zdecydowanie ostrzejszym komentatorem i zdecydowanie mocniej opowiada o spotkaniu niezbyt lubianego nauczyciela, z uczniem opuszczonym przez bliskich oraz kucharką, których los zmusił do pozostania na campusie w czasie świąt Bożego Narodzenia. Każdy jest tutaj z innego powodu, wszyscy woleliby nieco inaczej spędzać ten czas i na pewno w innym towarzystwie. Przyjdzie im wspólnie żyć przez kilka dni i wyniknie z tego sporo ciekawych sytuacji. Zdecydowanie przebieg wydarzeń nie jest łatwy do przewidzenia. To siła tego filmu.

Bo „Przesilenie zimowe” jest właśnie taką historią przedstawiającą ludzkie postawy, ludzkie ideały i filozofie życiowe. Każda z postaci inaczej patrzy na świat, inny ma bagaż doświadczeń, oczekiwania i plany. I zdecydowanie te różnorodności potrafią się na ekranie przyciągać. Alexander Payne wie jak opowiadać, nie spieszy się, buduje tę ciekawość i wciąga widzów do tego świata. I świetnie to się ogląda, choć film nie słodzi i zdecydowanie niczego nie upraszcza. Pod tą wierzchnią warstwą oczywistych postaw, każdy z bohaterów kryje przed nami wiele niespodzianek.

„Przesilenie zimowe” to film zrobiony w bardzo starym filmowym stylu, co sugeruje już nawet samo klasyczne logo studia na początku. To jakby film antystreamingowy, nie wykalkulowany, nie przeliczony przez algorytmy, w kontrze do oczekiwań widzów seansów smartfonowych, pełny nostalgii i tęsknoty, a przede wszystkim o czymś i o kimś. Lubię to w kinie Payne’a bardzo.

Alexander Payne to jeden z tych twórców, którzy mają coś do powiedzenia. Nawet w filmie mocno krytykowanym, jakim było jego poprzednie „Pomniejszenie”, starał się powiedzieć coś ważnego o  świecie nam współczesnym. Trochę przesadził w tej satyrze i pomyśle na zmniejszenie świata, ale ja zawsze z szacunkiem wypowiadałem się o tamtym doświadczeniu. Byłem w mniejszości, a kolejny film Payne’a dostaliśmy dopiero po 6 latach. „Przesileniem zimowym” reżyser powraca do znakomitej formy, którą podziwiałem w „Spadkobiercach”, „Nebrasce”, „Bezdrożach” (dla uzupełnienia dodam jeszcze, że Payne ma na koncie także „Schmidta” z Jackiem Nicholsonem i bardzo lubiane przez wielu „Wybory”, a debiutował filmem „Citizen Ruth”). Dwa Oscary na koncie też sporo mówią o jego filmowym dorobku (oba za scenariusze filmów „Bezdroża” i „Spadkobiercy”). „Przesilenie zimowe” przyniesie mu zapewne sporo kolejnych wyróżnień, a ja mam nadzieję, że widownia polubi taką nostalgiczną wyprawę do przeszłości, do świata bez mediów społecznościowych, opowieść o prawdziwych ludziach i ich prawdziwych troskach.

Takimi filmami kino wraca na właściwe tory, albo po prostu bardzo bym chciał, żeby tak się działo. Ciekawe, że Payne dopiero drugi raz pracuje ze scenariuszem, który nie jest jego autorstwa, ale przyznać trzeba, że praca Davida Hemingsona pięknie łączy – jak to gdzieś napisano – „słodycz ze smutkiem, bez popadania w sentymentalizm”. Bo ten scenariusz idealnie skrojony jest pod Payne’a i przypomina wiele jego poprzednich prac.

Bardzo też fajnie, że Payne powrócił do współpracy z Paulem Giamattim, który już dawno powinien dostać aktorskiego Oscara, a ciągle Akademia go nie rozpieszcza. Ile jeszcze trzeba dowodów na to, że to aktor wybitny! W „Przesileniu zimowym” odnalazł się idealnie, pięknie przechodząc od wrednego nauczyciela, do opiekuna, przyjaciela, powiernika. Rola skrojona pod jego aktorskie umiejętności. Panowie pracowali wspólnie lata temu przy „Bezdrożach” i to było świetne kino (ciekawe, czy broni się po latach :). Na szczególną uwagę zasługuje też rola Da'Vine Joy Randolph w roli pogrążonej w smutku Mary. Postać drugiego planu, wybijająca się powoli na czoło aktorskiej stawki i kradnąca show nawet Giamattiemu.

Można zaryzykować takie stwierdzenie, że powstał jeden z najlepszych bożonarodzeniowych filmów w historii. Warto samemu się przekonać, gdy film trafi do naszych kin.

***

Na American Film Festival zobaczyłem jeszcze kilka innych ciekawych propozycji, zdecydowanie bardzo niezależnych. Najwięcej zamieszania wywołała premiera „Dream Scenario”, zwariowanego i nieprzewidywalnego filmu z pogranicza snu i fantastyki, ze znakomitym Nicolasem Cage’em. Bardzo fajny koncept wyjściowy, wcale nie komedia, ale raczej trafny komentarz do sytuacji kulturowego wykluczenia, które w wielu miejscach przybrała karykaturalnego wymiaru. Ten film pozostawił we mnie smutek, ale trafnie zdiagnozował świat i ludzkie zachowania. Cage znakomicie bawi się tą rolą, dawno nie miał takiej genialnej kreacji, która trzyma cały film. Niestety w kilku momentach nierówny, którego zwiastun zdecydowanie więcej obiecywał. No ale na pewno „Dream Scenario” znajdzie swoich fanów.

Kolejnym szeroko dyskutowanym filmem była „Priscilla” w reżyserii Sofii Coppoli. To zdecydowany rewers bombastycznego „Elvisa” Luhrmanna. Wszystko te filmy dzieli, a przede wszystkim perspektywa opowieści, bo Coppola patrzy oczami dziewczyny i żony słynnego muzyka. W dodatku mocno obrywa sam Elvis, któremu Coppola nie wystawia pomnika i za to raczej nie wpuszczą jej do Graceland. Bohaterką filmu jest tytułowa Priscilla i na pewno najlepiej w tym filmie wypadła grająca rolę tytułową Cailee Spaeny. Nie przemówił do mnie ten film, zabrakło mi w nim werwy, jakiejś mocnej emocji, odwagi. Coppola wstawia się za swoją bohaterką i stoi twardo po jej stronie. Mimo ciekawej perspektywy, niczego odkrywczego tutaj nie ma – ani w treści, ani w formie.

Dużo więcej kinowej przyjemności sprawił mi film „Brutalna szczerość”, w którym odnalazłem trochę mojego świata i tych wątpliwości, które doganiają człowieka w pewnym wieku. Bardzo to zostało wiarygodnie przedstawione, a ja zobaczyłem intelektualny film Woody’ego Allena, bez Allena, ale w jego stylu. Reżyserka Nicole Holofcener świetnie się tutaj odnalazła, a ja przypomniałem sobie o jej znakomitym i chyba zapomnianym filmie „Ani słowa więcej”, także ze świetną w obsadzie Julią Louis-Dreyfus.

Na AFF pojawił się też krótkometrażowy western Pedro Almodovara „Dziwne ścieżki życia” i twórca ten odważnie konfrontuje się ze swoim kinem, tym razem rezygnując z kobiecych bohaterek, główne role oddając Ethanowi Hawke’owi i Pedro Pascalowi. Taka filmowa miniatura, z dodatkowym wywiadem z reżyserem.

Na wyróżnienie zasługuje też zgrabny i powabny, ale mający bardzo denerwującą bohaterkę film „Cora Bora”. Ciekawie przez opowieść przeprowadzają widzów autorzy filmu „Żarty się skończyły” i dobrze jest nie wiedzieć, dokąd nas prowadzą.

Było też na festiwalu kilka potknięć i propozycji, które zamiast wciągnąć raczej zasmuciły i odepchnęły, ale nie mam ochoty i czasu, aby poświęcać im swój czas. Oceny wszystkich filmów obejrzanych na AFF znajdują się w dziale Obejrzane.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz