wtorek, 27 października 2015

"Efekt Barczyka", czyli co zobaczył Stephen King


Stephen King i jego syn na długo przed premierą obejrzeli "Crimson Peak", a swoimi zachwytami tylko zaostrzyli mój apetyt na film. Jestem już po seansie oczekiwanego przedsięwzięcia Guillermo del Toro i czuję niedosyt. Arcydzieła gatunkowego nie ma. Co więc oglądali Kingowie? Czy był to zwykły chwyt marketingowy, a może ostatecznie w kinach pojawiła się inna wersja filmu?

"Crimson Peak. Wzgórze krwi" to film nakręcony w Hollywood, a jak wiadomo bossowie wielkich studiów lubią mieszać w ostatecznych wersjach tworzonych przez siebie produkcyjniaków. Wiele już filmów w ten sposób zostało spłaszczonych, by nie napisać zniszczonych. Czy to samo spotkało Guillermo del Toro? Wydaje się, że nie, bo mógł tutaj zadziałać raczej "Efekt Barczyka".

Co to takiego "Efekt Barczyka"? To taki rodzaj dużego i kosztownego filmu, którego główny twórca ma pełnię władzy nad tworzonym przez siebie przedsięwzięciem – jest jego reżyserem, scenarzystą i niestety przede wszystkim producentem. Wymyślając to określenie doszedłem do przekonania, że skupianie trzech kluczowych funkcji w jednych rękach jest bardzo niebezpieczne i może prowadzić do filmowej katastrofy. Tak właśnie było na początku tego roku z "Hiszpanką" Łukasza Barczyka, którą twórca ten wyreżyserował, napisał do niej scenariusz i sam też wyprodukował. To samo przytrafiło się też Krzysztofowi Zanussiemu kręcącemu "Obce ciało". Efekty znamy.

Oczywiście zdaję sobie doskonale z tego sprawę, że wiele razy filmy trzymane pewną ręką przez jednego autora okazywały się sukcesami. Przestrzegałbym jednak przed zbyt częstym korzystaniem z takiego rozwiązania. Nie trudno domyślić się dlaczego twórcy dążą do posiadania takiej pozycji i takiej władzy. Bycie producentem własnego filmu daje pełnię swobody artystycznej, można więc wtedy pozwolić sobie na wiele i bardzo wiele. Jeśli projekt jest chybiony i traci się swoje prywatne pieniądze, to generalnie nie specjalnie mnie to boli – choć strata czasu w kinie ma dla mnie znaczenie. Gorzej gdy pieniądze pochodzą ze źródeł państwowych, instytucji, organizacji i innych darczyńców. Wtedy można się zastanawiać, czy przypadkiem nie warto było ulokować środków w innej produkcji. Zaufanie jest nadwyrężone, inni artyści mają zamykaną drogę do ciekawych autorskich projektów.

Wróćmy jednak do Guillermo del Toro, bo jego "Crimson Peak"  to właśnie przypadek filmu skupionego za bardzo w rękach jednego twórcy. Jest del Toro zdecydowanie jednym z największych wizjonerów współczesnego kina, ale trudno go nazywać geniuszem przekuwającym każdy swój projekt w wielki komercyjny sukces. W całej jego karierze tylko "Pacific Rim" sięgnął po ponad 100 mln dolarów w kinach w USA, a i to udało się osiągnąć resztką sił. Pozostałe tytuły wielkimi hitami nie były, ale to "Labirynt Fauna", obie części "Hellboya", "Blade II" czy wczesne "Kręgosłup diabła" i "Cronos" uczyniły go twórcą szanowanym i rozpoznawalnym. Do tego z sukcesem produkował kilka świetnych filmów. Lubię jego spojrzenie na kino, szanuję jego plastyczną wyobraźnię, autorskie podejście do komercyjnego kina. Tacy ludzie w Hollywood to dla mnie mistrzowie.

Najnowszy horror Guillermo del Toro jest jednak dla mnie rozczarowaniem i nie trudno dojść do wniosku, że reżyser skupił się przede wszystkim na wizualnej stronie swojego pięknego filmu. "Crimson Peak" to wytworna scenografia, oszałamiające kostiumy, imponujące przestrzenie, a dodatkowo znakomicie oświetlone wnętrza, nieźli aktorzy oraz przerażające efekty wizualne. Całość jest klasyczną historią osadzoną w końcówce XIX wieku najpierw w USA, a potem w wiktoriańskiej Anglii. To trochę opowieść o miłości, ale bardziej o rządnej krwi morderczej rodzinie ratującej swoją upadającą pozycję. Inspiracje filmem są oczywiste. Jest to niestety tylko dość prosta opowieść prowadzącą nas z jednego na drugi kontynent. W Europie, gdzieś na odludziu, w przerażającym domostwie rozegra się finałowa historia, dojdzie do konfrontacji, w której duchy odegrają tak ważną rolę.

Guillermo del Toro poświęcił najwięcej czasu na zbudowanie klimatu opowieści, na jej niezwykły ale jakże charakterystycznym obraz przypominający klasyczne dzieła tego gatunku. Dysponując dość dużym budżetem, wielką wyobraźnią i pełnią władzy producenckiej doprowadził do realizacji projektu, który w Hollywood nie pojawia się zbyt często. To trochę film w starym stylu, trochę hołd klasyce, ale jednak głównie wizualny majstersztyk. Na potwierdzenie tego sekwencja napisów końcowych, gdzie najpierw wymieniany jest cały pion artystyczny i techniczny, mający największy wpływ na kształt filmu, a dopiero potem aktorskie gwiazdy, które były tylko dodatkiem do całości (spośród nich najlepiej wypadł Jim Beaver). Cała historia podporządkowana jest wizji reżysera, który uwypukla przede wszystkim wizualne atrakcje prezentowanego dzieła. To poważne zastrzeżenie, bowiem dla całego filmu byłoby znacznie korzystniejsze, gdyby opowieści towarzyszyła znacznie bardziej przemyślana i lepiej poprowadzona historia z tajemnicą wielkiego domu, okrucieństwami jakie miały tutaj miejsce oraz duchami w rolach głównych.

Co takiego więc zobaczyli kilka miesięcy temu Stephen King i jego syn? Czy rzeczywiście oni i ja obejrzeliśmy ten sam film. Panowie pisarze widzieli "Crimson Peak" jeszcze zanim został on zapewne ostatecznie skończony. Czy zobaczyli finałową wersję montażową? Mam pewne wątpliwości, bowiem zazwyczaj taki film lubi zmieniać bardzo swój ostateczny kształt. Dałbym wiele aby dowiedzieć się czy były naciski na reżysera (ale kogo, skoro był on też producentem?), a może sam doszedł do przekonania o konieczności zmian? Taki film może mieć wiele bardzo różnych wersji, czy rzeczywiście obejrzałem najlepszą? Więcej tutaj pytań niż odpowiedzi.

Zmierzam do tego by napisać, że za rozczarowaniem dotyczącym "Crimson Peak" kryć może się coś więcej. Moje narzekanie wynika po prostu z przeświadczenia o zmarnowaniu szansy na dzieło wybitne, które pamiętane będzie przez lata, jak "Labirynt Fauna" tego samego reżysera. Gdy sięga się po taki temat, za takie pieniądze i z taką klasą twórcami, musi powstać film bardzo udany, inaczej o odważnych próbach w kinie Made in Hollywood możemy zapomnieć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz