Bacurau |
Jest ciężko! Pierwsze dni
festiwalu Nowe Horyzonty przyniosły wiele trudnych wyzwań – i tego się
spodziewałem. Niestety na razie żadna z filmowych propozycji nie rzuciła mnie
na kolana, ale było kilka bardzo wartościowych seansów. Krzysztof Spór przybliża kilka z obejrzanych na festiwalu filmów.
Czy to trudne i nietrafione
wybory? A może podążanie za Cannes nie jest najlepszym pomysłem? Marka francuskiego
festiwalu ma swoją siłę, a wydarzenie dziejące się we Wrocławiu daje szanse
obejrzenia wielu z tam pokazywanych filmów. Wielkich odkryć na razie brak, ale
sporo jeszcze filmów przede mną. Po pierwszych dwóch dniach na plus zapisać
mogę na pewno kilka kinowych spotkań.
„Ból i blask” Pedro Almodovara, wbrew obiegowej opinii, nie jest
moim zdaniem filmem wybitnym. Za to na pewno jest najlepszym dokonaniem tego
reżysera na przestrzeni ostatnich lat. Gdy Almodovar opowiada osobistą i
szczerą historię wtedy na ekranie czuć emocje i filmową moc, za które lubię
jego kino. Nie jest to film na poziomie klasyki jego dokonań, ale na pewno
„Ból i blask” jest filmem spełnionym, mądrym i na swój sposób przekonującym.
Ile Almodovara jest w Almodovarze? Na ile to spowiedź, rozliczenie, nostalgia
lat minionych, a na ile umiejętna gra z widzem? Hiszpan bardzo fajnie rozpisał
tę historię, stworzył przede wszystkim ciekawych i kolorowych bohaterów,
przekonał do swojego świata. Szkoda, że nieco przynudzał, że zabrakło tutaj
filmowej magii, jakiejś siły filmowego przekazu. Nie porwał mnie ten Almodovar, ale nagroda w Cannes dla Antonio
Bandersa zdecydowanie jest bardzo zasłużona. [Ocena 7,5/10]
Dużo lepiej poradzili sobie
autorzy brazylijskiego „Bacurau” Juliano
Dornelles i Kleber Mendonça Filho, którzy kilka lat temu dali światu „Aquarius”.
Tym razem ich propozycja to western rozgrywający się w niedalekiej przyszłości.
Zawiązanie akcji i cała historia ma dość klasyczny szkielet, bo to starcie
dwóch światów oraz oczywiście pojedynek dobra ze złem. Im jednak dalej
wchodzimy w tę historię, tym reżyserzy raczą nas coraz bardziej oryginalnymi
pomysłami i zaskakującymi rozwiązaniami. „Bacurau” wiedzie nas więc przez ten
świat i niczego z góry nie można w nim przewidzieć. Lubię nieklasyczne ucieczki od
gatunkowych rozwiązań, lubię być zaskakiwany i dostać odrobinę humoru w smutnej
opowieści. W dodatku twórcy poszukują swojego języka, świetnie bawią się kinem i umiejętnie cytują
klasykę, choć do klasycznej narracji i takiego kina im daleko. No i oczywiście mają tutaj Udo Kiera, od którego trudno oderwać wzrok. [Ocena 7,5/10]
Klasycznym filmem jest za to „Zdrajca”, najnowsza propozycja Marco
Bellocchio. Może dlatego tak dobrze się go oglądało? Zaprawionej w bojach nowohoryzontowej
widowni, ten akurat film wyda się zbyt prosty i za bardzo oczywisty. I
rzeczywiście takie jest to kino. Oto historia najsłynniejszego procesu włoskich
przestępców związanych z Cosa Nostra, do którego doszło w połowie lat
osiemdziesiątych ubiegłego wieku. By do tego doprowadzić, potrzebny był
skruszony członek tej przestępczej organizacji. Oto jego historia. Bellocchio bardzo
sprawnie opowiada historię swojego bohatera, to film bogaty, spektakularny,
pełen filmowej mocy. Świetne kino, w którym nie brakuje fajnych pomysłów
inscenizacyjnych, jest czas na oddech w narracji. Jest też mnóstwo mafijnych
porachunków, groźnych twarzy, sądowych zmagań i absurdów z tym związanych. Rasowe i mocne kino. [Ocena 8/10]
W świecie gangsterów i
policjantów rozgrywa się też akcja rumuńskiego filmu „La Gomera”. Będę go bronił, bo to przykład jak kino artystyczne
umiejętnie korzysta z gatunkowych elementów, jak fajnie je przerabia i
wykorzystuje na potrzeby stworzenia nietypowej, ale ciekawej historii. Reżyser Corneliu
Porumboiu ma na swoim koncie głośne „12:08 na wschód od Bukaresztu” czy „Skarb”
więc udowodnił już, że ciekawie potrafi się poruszać we współczesnym kinie. Też odważnie szuka swojej drogi, proponuje coś świeżego i choć nieco się gubi, a jego film jednak traci czasami siłę i wywołuje - chyba - niezamierzony śmiech, to ciągle przykuwa widza do opowieści. [Ocena 7,5/10]
Nieco inaczej sprawa ma się z „Angelo”, bo jest to propozycja bardzo
nowohoryzontowa. Historia chłopca (a potem mężczyzny i starca), który porwany
został z Afryki gdzieś w XVIII wieku i trafił do arystokratycznego świata
europejskich dworów królewskich. Przybysz z innego świata jest oswajany,
tresowany, wychowany, a przede wszystkim upodabniany do otaczającej go
rzeczywistości. Bardzo szybko staje się zabawką czy maskotką i bardzo szybko
wskazane jest mu jego prawdziwe miejsce w tym „szeregu” hierarchicznych
wartości życia. Tęsknota za czarnym lądem drzemać w nim będzie do końca życia.
To czym Angelo stanie się po śmierci jest przerażające. Bardzo łatwo jest
odnieść tę opowieść do naszych czasów, do próby narzucania „innym” swojego
obrazu świata. Ten film uwiera, nie jest to przyjemny seans, ale na długo
pozostaje w głowie. [Ocena 7/10]
W kolejnych relacjach z festiwalu
wspomnę/wspomnimy o m.in.: „Matthias i Maxime”, „Obywatelu Jonesie”, „Dzięki
Bogu”, „Mowie ptaków”, „Parasite”, „Portrecie kobiety w ogniu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz