Na początku roku bardzo średni „Assassin’s Creed”, w maju zawodzący na całej linii „Obcy: Przymierze” oraz rozczarowujący jednak „Song to Song”, a teraz totalna żenada w postaci „Pierwszego śniegu”. Michael Fassbender nie będzie mógł zaliczyć tego roku do udanych. Mam tylko nadzieję, że w małżeństwie wiedzie mu się lepiej.
Rozpisywałem się już na blogu o ekranizacji gry oraz
kolejnej części „Obcego”, ale „Pierwszy śnieg” przelał czarę goryczy.
Oczywiście nie jest winą aktora, że scenariusze są okropne, a pomysły filmowe
na bardzo złym poziomie, ale talentu Fassbendera szkoda szczególnie, bo to
zdolny człowiek. Porażkę widać szczególnie wyraźnie oglądając ekranizację
książki Jo Nesbo. Proponuję trzymać się od tego filmu z daleka, bo poza
plenerami nic go nie broni. Bo choć książki nie znam, to uważam, że w tym
przypadku znać jej nie muszę – inne medium, inne oczekiwania, inne
doświadczenie.
Skandynawskie kryminały mają dziś wysokie notowania i na ich
podstawie kręcone są bardzo udane seriale. Wydawałoby się więc, że hollywoodzcy
spece wyciągną z takiej książki wszystko co najlepsze, zrobią pasjonującą
historię, z kapitalnie prowadzoną intrygą, umiejętnie budowanym napięciem i
licznymi niespodziankami. Skoro książka się udała… Przystępując do realizacji „Pierwszego
śniegu” wiele wskazywało na to, że będziemy mieli do czynienia z dużym
sukcesem. Zatrudnienie znanych aktorów i norweskie krajobrazy a przede
wszystkim marka reżysera były obietnicą wielkiego kina (przynajmniej w tym
gatunku). Tymczasem…
Nic z tego nie wyszło. Mało tego, to co wyszło jest na
bardzo niskim i żenującym wręcz poziomie. „Pierwszy śnieg” nie trzyma się KUPY
(a słowo to pasuje do filmu bardzo), od samego początku wątek kryminalny nie ma
najmniejszego sensu, próba wyjaśnienia niektórych pomysłów nawet długo po
filmie nie znajduje żadnego sensownego uzasadnienia. Wszystko w „Pierwszym
śniegu” zamiast budować jakąś ciekawą historię, dostarcza nam żenujących
doświadczeń. I na każdym kroku rodzi się pytanie – JAK TO MOŻNA BYŁO ZEPSUĆ? W
Hollywood? Z takimi środkami! Z tak utalentowanymi twórcami! Z TAKIM ZAPLECZEM!
Tomas Alfredson w jednym z wywiadów opowiedział o powodach
porażki filmu, a wyznał to już tydzień po światowej premierze. Okazało się
bowiem, że winę za efekt końcowy ponoszą producenci, którzy nie tylko nie dali
reżyserowi nakręcić filmu, jaki planował, to jeszcze obcinali pieniądze i nie
starczyło ich na kilka kluczowych scen, które wniosłyby więcej sensu do filmu.
Ja w to jakoś nie wierzę, dla mnie już na poziomie scenariusza wszystko leży i
kilka scen dodatkowych niewiele by tu zmieniło. Problem tego filmu leży po
prostu w chęci zrobienia dużej kasy, małymi środkami. Kilka haseł, gwiazdy, książka
u podstaw i ludzie mają się nabrać. I generalnie dają się do kina zaprosić,
choć wychodzą zazwyczaj bardzo rozczarowani. Tak było na moim seansie, po
którym odbyłem sobie krótką pogawędkę z kilkoma osobami.
Krytycy są zazwyczaj bezlitośni. Na Rotten Tomatoes ocena
sięga 8 procent i to mówi wiele. Polscy krytycy oceniają średnio film na 4,6 –
choć zdarzają się oceny na poziomie 8.0, których kompletnie nie rozumiem.
W tym wszystkim szkoda Michaela Fassbendera, który aktorem
znakomitym jest, ale którego ostatnie wybory pozostawiają wiele do życzenia.
Mam nadzieję, że niedawne małżeństwo z Alicią Vikander pomoże mu lepiej
odnaleźć się w filmowym świecie. [moja ocena 3]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz