Darzę kino Rolanda Emmericha pewnego rodzaju szacunkiem. Bawi mnie, pozwala zobaczyć rzeczy, które się w głowie nie mieszczą. To kino przeważnie wielkiej rozwałki i przeważnie kolejne próby zniszczenia świata. Podobnie jest w „Moonfall”, ale tym razem Emmerich już mnie nie bawi.
To chyba jest jakiś plan. Emmerich co kilka lat musi nakręcić film o tym, jak zniszczyć naszą planetę. Większość poprzednich propozycji, choć absurdalnie scenariuszowo niedorzeczna, bawiła na całego. „Dzień niepodległości”, „Pojutrze”, „2012” to było kino na takim właśnie poziomie. Po raz kolejny Emmerich dał się skusić na zniszczenie planety w najnowszym „Moonfall”. I zastanawia mnie, czy przekonał go znaczący czek za realizację filmu? Bo zdecydowanie nie widzę w filmie żadnego większego uzasadnienia dla realizacji tej bzdurnej historyjki. Trzy wcześniej wymienione filmy to były po prostu świetne opowiedziane, dobrze zagrane, podparte perfekcyjnymi efektami wizualnymi, filmowe niedorzeczności, które trzymały w napięciu i w jakiś sposób bawiły.
Tego w „Moonfall” nie ma. A nie ma dlatego, że twórcy filmu nie włożyli do tej opowieści serca, które oddawali poprzednim produkcjom. Czy to dlatego, że za produkcją nie stoi już Hollywood, ale konglomerat międzynarodowy ze znacznym chińskim wkładem finansowym?
O fabule „Moonfall” nie ma co nawet pisać, ale jeśli na ekranie nie działają podstawowe atuty kina widowiskowego z bohaterem, akcją, efektami, co znaczy, że coś nie zagrało. I to BARDZO! Jest „Moonfall” stworzony tylko i wyłącznie z fragmentów poprzednich dokonań Rolanda Emmericha, jakby celowo twórca ten dał nam w tym filmie takie „the best of” swoich katastroficznych przedsięwzięć. Tutaj jednak podniósł absurdalność i niedorzeczność do granic filmowych możliwości. Czasami głowa odbiorcy nie jest już w stanie przyjąć takich pomysłów. Spisanych na szybko, gdzieś na korytarzu biura potencjalnego sponsora/finansisty?
Lubię powracać do „Pojutrza”, ciągle świetnie sprawdza się „Dzień niepodległości”, kupuję „2012”. Nie ma w tych filmach większego sensu, ale jest świetna zabawa, umiejętna kreacja pewnej fantastycznej przestrzeni, napięcie i pomysły. W „Moonfall” scenariusz ma pełno dziur, cała koncepcja budzi już tylko politowanie, efekty nie są godne wcześniejszych widowisk Emmericha. A przecież ich rola była kluczem do sukcesu, bo gdy przychodził zwątpienie, co do historii, wtedy pojawiał się jakiś spektakularny pomysł.
Może dobrze byłoby, aby Roland Emmerich pozostał przy filmach nieco bardziej dorzecznych? Jego wcześniejszy „Midway” to przecież był kawał dobrego kina wojennego. „Moonfall” nie był mu potrzebny do niczego, no może tylko do opłacenia rachunków. [Ocena 5/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz