Bardzo poruszający jest film Andrew Dominika o Marylin Monroe. Jego „Blondynka” to filmowe wyzwanie, bardzo gorzka historia kobiety samotnej, zniszczonej przez system. Dominik nie szczędzi nam odważnych i bolesnych scen, a całość prowadzi w oryginalnym stylu.
Jestem wielkim fanem filmu Andrew Dominika „Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” i dostrzegam sporo powiązań tamtego antywesternu z jego „Blondynką”. Ma to miejsce przede wszystkim w stylu, w jakim reżyser mierzy się z biograficzną historią. Ktoś z inną wrażliwością, zrobiłby film na zasadzie „the best of”, ukazując nam Monroe w trakcie kolejnych etapów życia i przechodząc klasycznie pomiędzy tymi okresami. Dominik zrobił inaczej, on zatrzymał niemal kamerę w miejscu, ważnym chwilom z życia Normy i Marylin poświęcił wiele uwagi, bez pośpiechu, często stosując odważniejsze zagrania montażowe i zdjęciowe, a do tego wszystko oprawił muzyką niezawodnych Warrena Ellisa i Nicka Cave’a. I wszystko to opowiedział w prawie trzygodzinnym filmie, który ma wymiar niemal metafizyczny, bardzo artystyczny i autorski.
I tutaj właśnie widzę największy problem. Obym się mylił, ale moim zdaniem „Blondynka” w Netfliksie umrze… Film zostanie odrzucony przez widzów, którzy włączą na chwilę, ale prędzej czy później, polegną w konfrontacji z tą propozycją (choć mogą oczywiście zrobić sobie z tego kilkuodcinkowy "serialowy" seans). Bo mały ekran jest za mały dla „Blondynki” i zniszczy film Andrew Dominika, który będzie miał małe szanse się na nim obronić. Nie będzie to udziałem wszystkich widzów, ale wielu z nich może mieć trudności ze zbudowaniem odpowiedniego stanu skupienia, wymaganego przy tego typu filmowej propozycji.
„Blondynka” powinna być doświadczeniem kinowym, festiwalowym, specjalnym i ważnym. Ale komu dziś na tym zależy? Studia stawiające na kino, raczej nie zainwestowałyby w tak odważny projekt i wizję Andrew Dominika. Zrobił to Netflix i zamknął w swoim małym pudełku. „Blondynce” daleko jest bowiem do „Elvisa”, wystrzałowej i dynamicznej produkcji Luhrmanna. To dwa różne podejścia do filmowej biografii, oba oryginalne, ale dzieli je przepaść.
Mam jednak cichą nadzieję, że widzowie wejdą w świat Marylin Monroe, że poczują to okrucieństwo, zobaczą tę tragedię, zrozumieją dramat aktorki, która była kimś więcej, niż tylko blond pięknością. Reżyser świetnie i dosadnie sportretował Hollywood, nie bał się spojrzeć w oczy rozhisteryzowanego tłumu widzów i fanów, zajrzał za kulisy wielkiego świata, pokazał przemoc i wykorzystywanie Monroe. W końcu nie bał się obnażyć jej samej, podążającej wprost ku wielkiej katastrofie i tragedii.
Powstał film ciekawy, może nie wybitny, ale ważny. Formalnie wymykający się prostej ocenie, serwujący widzom, chwile poruszające i wstrząsające. Marylin Monroe zasłużyła na taki film, jej świat stał się nam bliższy, odczarowywanie złotego okresu Hollywood trwa, oto tragiczny los jednej z ofiar tamtych czasów.
Na koniec jeszcze tylko jedno. ANA DE ARMAS JEST GENIALNA W ROLI MARYLIN MONROE. To wielka rola, warta wielu Oscarów!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz