Bardzo wierzyłem w reaktywację „Egzorcysty”, której podjął się Jason Blum, ceniony producent wielu udanych filmów grozy. Tym razem zaliczono duże potknięcie, bo „Egzorcysta: Wyznawca” to przedsięwzięcie bardzo przeciętne i zdecydowanie niepotrzebne.
W grudniu tego roku minie 50 lat od premiery pierwszego „Egzorcysty”, w reżyserii zmarłego niedawno Williama Friedkina. To do dzisiaj – dla mnie na pewno – najlepszy horror w historii kina. Wiele tam rzeczy bardzo się udało, bo temat został potraktowany bardzo poważnie, napięcie budowane jest stopniowo, bohaterowie są wiarygodni, opętanie robi ogromne wrażenie. Film odniósł gigantyczny sukces, walczył o najważniejsze Oscary, dziś to żelazna klasyka kina. Niedługo potem powstała druga część filmu, po kilkunastu latach trzecia odsłona, potem prequele, serial… Legenda „Egzorcysty” trwa od 50 lat i właśnie na okoliczność tej rocznicy, postanowiono powrócić do tej serii.
Niestety związki z pierwszym filmem, to jedynie takie same logo w tytule, muzyka Mike’a Oldfielda (ciągle znakomita płyta „Tubular Bells”, polecam w całości) oraz Ellen Burstyn w roli drugoplanowej (o małej niespodziance nie wspomnę). I tyle… Próba zbliżenia się do pierwszego „Egzorcysty” bardzo się nie powiodła, a może nawet takiej próby nie podejmowano, zbijając po prostu kapitał na legendzie.
Takie produkcje uważam za zbędne, ale rozumiem szukanie nowego widza, odbiorców którzy zapewne nie znają nawet oryginału, bo to prawo kapitalistycznego rynku filmowego. „Wyznawca” bardzo się rozminął z moimi oczekiwaniami. Przede wszystkim dlatego, że jest produktem naszych czasów, pełnym politycznej poprawności, osadzony w zdecydowanie innym środowisku, w ogóle nie sięgającym do przeszłości i korzeni oryginalnego filmu. Więc po co w ogóle ten „Egzorcysta” w tytule? Zapewne po to, aby zwabić takich naiwniaków, jak ja… Dałem się nabrać. Głowę sypię popiołem. Amen.
A tymczasem można byłoby podejść do tematu inaczej, z hołdem dla oryginału, klasyki, całego gatunku. Zamiast przymilać się młodym widzom, którzy widzieli już tak wiele nowych horrorów i takich historii, wypadałoby wnieść do tematu odrobinę oryginalnej treści i odwagi… Już samo potraktowanie katolickich księży w tej nowej odsłonie, wydaje się wciśnięte na siłę, no ale jak wiadomo kościół katolicki jest dziś w odwrocie. W dodatku księża katoliccy są bohaterami bardzo wielu horrorów w ostatnich latach, a taki „Egzorcysta Papieża” wypada znacznie lepiej od spadkobiercy oryginalnego „Egzorcysty”. I chyba nie jest to dobra ocena „Wyznawcy”. Brrrr…
Wiele rzeczy w „Egzorcyście: Wyznawcy” mi się nie podoba. Bardzo słabe są poszczególne postaci, które nie mają żadnej charyzmy swoich poprzedników. Młode bohaterki opętania, ukryte pod niezłą charakteryzacją, próbują dobrze rozegrać tę historię i widać ich wysiłek. Niestety w konfrontacji z Lindą Blair (Regan w „Egzorcyście”) wypadają tylko poprawnie, bo cały „Wyznawca” nie jest nawet odrobinę tak przerażający i wiarygodny, jak film sprzed 50 lat. Nie mają po prostu szans, bo scenariusz pełen jest mielizn i dziur, napięcia w nim niewiele, klimatu jak na lekarstwo. A najgorszy w tym wszystkim jest finałowy pojedynek i wielkie egzorcyzmy, które łączą kilka różnych osób, kilka różnych podejść do walki z opętaniem. Jednak co za dużo, to niezdrowo. Przez cały film z większością tych osób nie połączyła mnie żadna więź, ich motywy i znalezienie się w tym miejscu, są mało wiarygodne i prawie w ogólne nieuzasadnione. Są zwyczajnie naciągane. Jest po prostu więcej, mocniej, głośniej, efektowniej. Nie takie były korzenie, nie tak budowano klasę pierwszego „Egzorcysty”.
Wielki film Williama Friedkina jest niezagrożony i ciągle jest najlepszym horrorem w historii kina. „Egzorcystę: Wyznawcę” można sobie darować. Trochę szkoda, że tak wyszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz