„Strefa interesów” w reżyserii Jonathana Glazera wymyka się prostym ocenom, bo wielkość filmu w nieoczywisty sposób, skrywa się za wierzchnią warstwą historii, za tym przerażającym murem, gdzie dochodzi do najstraszliwszej zbrodni w historii ludzkości. Takiego filmu o Holocauście jeszcze nie było, także dlatego, że to nie jest film o Holocauście.
Kino od lat mierzy się z Holocaustem, bliżej tematu są na pewno filmy dokumentalne, na czele z genialnym i bliskim ideału „Shoah” w reżyserii Claude’a Lanzmanna. W filmie fabularnym temat ten powraca regularnie, czasami dostarczając wielkie filmy, czasami nieco mniej udane. Twórcy szukają swojej drogi do opowiedzenia tych historii. W ostatnich latach takim wielkim filmem był „Syn Szawła” Laszlo Nemesa, takim filmem w ostatnich miesiącach jest „Strefa interesów” Jonathana Glazera.
Jeden z najlepszych filmów 2023 roku powstawał długo i przy znaczącym wsparciu polskiej kinematografii, a przede wszystkim producentki Ewy Puszczyńskiej. Mając na swoim koncie m.in. „Idę”, „Zimną wojnę”, „Aidę”, „Zabij to i wyjedź z tego miasta” jest Puszczyńska wśród najważniejszych na świecie producentów kina autorskiego i artystycznego. Połączenie sił z brytyjskim twórcą Jonathanem Glazerem było od początku postrzegane przeze mnie, jako bardzo ciekawe. Nie są znane jeszcze szczegóły tej współpracy, ale zapewne była ona dla obu stron dużym wyzwaniem, bowiem reżyser zanim włączył kamery, nie znał historii, którą chciał opowiedzieć. Za to wiadomo, że film w całości zrealizowano w Polsce.
Glazer kręci filmy rzadko, ma na koncie udane „Sexy Beast” i powstały w 2013 roku „Pod skórą”. Książka Martina Amisa „Strefa interesów” wzbudziła jego zainteresowanie, ale filmowo Glazer nie chciał opowiedzieć jeszcze jednej martyrologicznej historii Holocaustu. Gdzieś od 2015 roku myślał już o tym przedsięwzięciu, ale nie wiedział jeszcze, w jaką stronę będzie zmierzał. Dopiero odwiedziny w Auschwitz, możliwość zobaczenia domu i ogrodu, w którym żyła rodzina komendanta obozu, prawdziwie go poruszyły. Glazer dostał dostęp do archiwów i zeznań osób, które pracowały dla rodziny Hössa. Jednak proces kształtowania się projektu trwał latami. I zdecydowanie geniusz „Strefy interesów” sprowadza się do tego, jak i o czym opowiada. I nie o Holocaust tutaj chodzi.
Głównym tematem filmu jest zło drzemiące w człowieku, które podczas Holocaustu przybrało szczególnego wymiaru. Taką drogę interpretacyjną dla swojego filmu zaproponował sam reżyser, bohaterami „Strefy interesów” czyniąc komendanta obozu w Auschwitz i jego rodzinę. W jednym z wywiadów Glazer mówił: „Bardzo ważna była dla nas próba ukazania tych ludzi jako ludzi, a nie jako potworów. Wielką zbrodnią i tragedią jest to, że to właśnie ludzie zrobili to innym ludziom”. […] „Próbuje rozmawiać z drzemiącą w każdym z nas zdolnością do stosowania przemocy. Próba zdystansowania się od takich zachowań jest dla nas bardzo wygodna – uważamy, że nigdy nie moglibyśmy się do tego posunąć. Myślę, że powinniśmy być w tej kwestii mniej pewni” – mówił Glazer w maju tego roku na festiwalu w Cannes. Dziś Holocaust też ma miejsce. Bezpiecznie jest patrzeć na te tragedie z naszej perspektywy, ale jak byśmy zachowali się stając w ich obliczu?
W „Strefie interesów” bardzo też czytelne jest, sformułowane przez filozof Hannah Arnedt, określenie dotyczące „banalności zła”. Nie można bowiem inaczej spojrzeć na rodzinę komendanta Rudolpha Hössa, żyjącą tak „zwyczajne” w pobliżu zagłady milionów ludzi. Wszyscy wiemy, słyszymy i dostrzegamy – te zagrabione rzeczy, te krzyki umierających, ten dym i ogień wybijające z krematoriów. Oni tam są, wiemy o tym. Wiedzą też o tym domownicy w otoczeniu rodziny Hössa. Część z nich przerażona, część znieczulona, wszyscy usłużnie wykonują swoje codzienne obowiązki u boku Hedwigi Höss, prostej kobiety zachłyśniętej władzą daną jej mężowi, dla której ważniejsze od życia ludzkiego są kwiaty w ogrodzie czy plama wody na podłodze.
Glazer konfrontuje największą z możliwych zbrodni z życiem codziennym rodziny Hössa i nie pozwala nam ani na sekundę wpaść w stan bijącej bezpośrednio z ekranu znieczulicy i obojętności. To są mistrzowskie zabiegi, poszukujące nowych form filmowej wypowiedzi. I działają ze zdwojoną mocą!
Mica Levi stworzyła muzykę, która buduje ten film za pomocą niezwykłych dźwięków i która ucieka od klasycznych oczekiwań (proszę zamknąć oczy i dotrwać do końca napisów, bo wtedy muzyka działa ze zdwojoną mocą). Kamera Łukasza Żala jest beznamiętnie obojętna, nie podbija historii, jest niemym świadkiem, ale zaskakuje operatorską perspektywą. Dużo tutaj zapewne nowatorskich pomysłów i czekam na możliwość usłyszenia historii powstawania zdjęć do tego filmu. Ta ostrość kadrów, ten negatyw, te szczegóły, ta prostota nie odrywają nas od najważniejszych punktów odniesienia, one potęgują grozę, ale tę skrytą gdzieś pod naszą skórą. Także wtedy, gdy Glazer pokazuje zagładę nieco mocniej, ale cały czas w sposób nieoczywisty.
Ta rzeka niesie przecież w swoim nurcie zagładę i zniszczenie, a słyszane z oddali strzały i krzyki praktycznie nas nie opuszczają. Długo po seansie.
Mistrzowskie kino!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz