Nawet nie wiesz jak bardzo cię kocham |
Ostatni już mój dzień na 56.
Krakowskim Festiwalu Filmowym. Dziś tylko kilka filmów, za to znaczących
dokonań polskiego kina dokumentalnego. NA KONIEC PETARDA! Paweł Łoziński pokazał COŚ wyjątkowego.
Lubię sięgać po filmowe dokumenty
o artystach, szczególnie tych polskich. O ile jednak film o Mikołaju Trzasce do
mnie nie przemówił (nie jestem fanem muzyki jazzowej, a ona zdominowała film) o
tyle klasyczna narracja przybliżająca wczesne lata Tadeusza Kantora, była już doświadczeniem
znacznie bardziej cennym. Tutaj w Krakowie Kantor ma szczególne miejsce w
historii. Chodząc po ulicach czuć ducha tego artysty, miejsca w których
pracował i przebywał mija się niemal każdego dnia. Dzięki filmowi „Krąg Kantora” krakowska historia jest
jeszcze bliższa widzowi. Oto bowiem poznajemy pierwsze lata jego twórczości, dokonania
z czasów II wojny światowej, budujący się krąg wielkich polskich artystów,
którzy po czasach zagłady, będą w Polsce tworzyli najważniejsze nurty w sztuce.
Powrót do przeszłości jest w tym filmie ukazany w sposób prosty, ale
wciągający. Twórcy sięgają po archiwalne zdjęcia, rozmawiają z żyjącymi
świadkami i na tamte okrutne czasy pozwalają nam spojrzeć oczami prawdziwych artystów.
Oczywiście wojna jest wokół nich, a zagrożenie i śmierć towarzyszy im
nieustannie. Jednak mimo tak wielu przeciwności powstaje sztuka, rodzą się
artyści, odbywają spektakle. To niesamowite spojrzenie na czas miniony, na
Kantora, jego otoczenie, jego świat. Nie jest to prosta biografia, nie ma
szczegółów z życia Kantora, jest jego sztuka i jego artystyczne otoczenie. Film
„Krąg Kantora” pozwala znakomicie zbliżyć się do historii, ale czy przypadkiem
nie uległem magii Krakowa? Jeśli nawet, to warto było.
„21 x Nowy Jork” Piotra Stasika to drugi biegun dokumentalnych opowieści.
Twórca zabiera nas do współczesnego Nowego Jorku, ale oszczędza nam ponownego
oglądania symboli tego miasta. Poszukując historii reżyser spędził sporo czasu
w nowojorskim metrze, gdzie znalazł kilkudziesięciu bohaterów dla swojej
opowieści. Ten film to zbiór różnych i zapewne dość przypadkowych losów,
głównie samotnych ludzi. Postaci nie wyróżniają się specjalnie w tłumie
Nowojorczyków, na co dzień zapewne nie zauważylibyśmy ich w metrze, a jednak
reżyserowi udało się wyciągnąć z nich „historie”. Niektóre bardziej, a niektóre
mniej wciągające, ale właśnie takie jest życie. Ten film ma styl i nastrój,
wraz ze zdjęciami, muzyka i montażem tworzy zwarty obraz pewnego świata. Czy to
Nowy Jork? Niekoniecznie! Tak wygląda po prostu świat wokół nas. Mimo jednak
ciekawej formy, film nie jest specjalnie oryginalny, historie zaczynają nas z czasem
mniej wciągać, mniej interesować, całość staje się nierówna. Przypadkowość
losów tych bohaterów ma pewien ciekawy koncept, ale ich historie nie wywołują
wielkiego poruszenia i mam wrażenie, że po seansie nie będą długo pamiętane.
W „Ostatnim sezonie” też oglądamy życie codzienne jego bohaterów. To
rodzina rybaków, która każdego dnia wypływa na połów. Niemal bez słów, z kamerą
podglądającą dwójkę bohaterów, śledzimy ich zmagania z niesprzyjającą naturą.
Sieci rybackie pozostają puste, praca wydaje się nie dawać nadziei na
przyszłość, czuć zmęczenie i widać zniechęcenie na twarzach rybaków. Dokąd
zaprowadzi ich ta droga? Twórcy pozostawiają otwarte zakończenie, zamykając
swoją opowieść w pewnej poetyce. To nie jest dokument interwencyjny, a raczej
obraz świata zastanego. Życie toczy się dalej.
Z filmów animowanych na
szczególną uwagę zasłużył w tym roku na pewno film „Czarnoksiężnik z krainy U.S.” Balbiny Bruszewskiej. Na motywach
słynnej powieści ceniona polska animatorka skompilowała niezwykle barwną
współczesną opowieść. Znakomita strona wizualna jest tutaj dominująca i zdecydowanie
wciągająca. Czuć wysiłek, widać pomysł narracyjny, jest styl i charakter.
Bardzo ciekawe i do kilkukrotnego oglądania. Podobnie jak scena zmysłowego tańca
pomiędzy trójką nagich postaci w animacji „Xoxo.
Pocałunki i uściski” Wioli Sowy. Erotyzm jest też bardzo mocnym elementem
animacji Izabeli Plucińskej „Seks dla
opornych”, gdzie plastelinowe postaci próbują odnaleźć drogę dla swojego
związku.
***
I CHOĆ PISZĘ BEZ SPOILERÓW, PROSZĘ NIE CZYTAĆ PONIŻSZEGO TEKSTU PRZED
OBEJRZENIEM FILMU „NAWET NIE WIESZ JAK
BARDZO CIĘ KOCHAM” (oraz unikać wszelkich innych tekstów na jego temat –
pozdrowienia dla pana Sobolewskiego, który zepsuł nieco mój seans swoim tekstem
o filmie w GW).
Ostrzeżenie rozumieją doskonale
widzowie filmu Pawła Łozińskiego. Jakiekolwiek naprowadzenie, już nawet samo
naprowadzenie na naprowadzenie, może zniweczyć seans tego filmu. A faktem jest,
że właśnie pierwsze z nim spotkanie, kinowe rozdziewiczenie jest tutaj
najważniejsze, najcenniejsze i uderza najmocniej.
P O R A Ż A J Ą C Y eksperyment
filmowy, zapis spotkań terapeutycznych matki z córką w obecności zawodowego
doktora-specjalisty od ludzkich problemów (genialny dr Bogdana de Barbaro).
Dramat, którego jesteśmy świadkami, jego przebieg i efekt przejdą do historii
polskiego dokumentu. Przy całym szacunku dla licznych wybitnych dokonań
poprzedników, Paweł Łoziński zaproponował coś absolutnie świeżego – w formie i
przekazie. W twórczy, oryginalny i wybitny sposób wciągnął widzów do świata
swoich bohaterów (???), a po seansie pozostawił z mnóstwem pytań, wątpliwości i
wielką chęcią rozmowy w celu wyjaśnienia CZEGO BYLIŚMY WŁAŚNIE ŚWIADKAMI (mój
seans zakończył się kilkanaście minut temu, jestem poruszony i nie mogę zebrać
myśli).
Znakomite filmowe doświadczenie,
rzadko dziś spotykane. Całość realizowana bez ingerencji reżyserskiej, z
koniecznym montażem zagęszczającym zapis relacji ze spotkań, w chronologicznym układzie.
Czy to jeszcze dokument? A może to jakiś sposób nadużycie? Gdzie są granice, czy
ich nie przekroczono, czy słusznie czuję pewien dyskomfort, może to jakaś forma
filmowego oszustwa? Rozmawiajmy!
Generalnie to film zbliżający i
otwierający widzów na spotkanie z psychoterapeutą. I choć ciągle są one w
Polsce uznawane za pewną słabość, to zyskują coraz większe poparcie u osób,
które wyszły z kłopotów dzięki takim sesjom. Po filmie mogę uwierzyć w wartość
tego typu spotkań i ich przydatność leczniczą. Jeśli o to chodziło Pawłowi Łozińskiemu,
to zadanie wykonał perfekcyjnie.
PS
Muszę się jednak przyznać, że pomysł
Łozińskiego rozgryzłem gdzieś w połowie seansu (drogi panie Tadeuszu!), czym
zapewne nieco osłabiłem sobie finał historii. Trochę szkoda, ale jak się ogląda
tak dużo… Po prostu kamera w takim miejscu ma swoje pewne ograniczenia. Za to
jestem przekonany, że większość widzów przeżyje ten film w sposób totalnie
zamierzony przez twórców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz