W wieku 91 lat zmarł Jerry Lewis, legenda amerykańskiego showbiznesu, powszechnie uznawany za „króla komedii”. Hollywood straciło jednego z najważniejszych komików w historii. Aktor zmarł w swoim domu w Las Vegas.
Rodzina wydała dziś oficjalne oświadczenie, w którym
napisała, że aktor zmarł z przyczyn naturalnych.
Jerry Lewis zapisał się w amerykańskiej komedii z wielu
legendarnych występów, ale to duet stworzony z Deanem Martinem w wielu filmach
(m.in. „At War With The Army” i „That’s My Boy”) uczynił z niego ikonę
amerykańskiej rozrywki. Amerykańskiej, bo trudno pisać o specjalnej
popularności Jerry’ego Lewisa w naszym kraju.
Inne jego
słynne filmy to: “Cinderfella”, “The Nutty Professor”, “Delicate Delinquent”. Pamiętne
role stworzył u Martina Scorsese w “Królu Komedii” oraz u Emira Kusturicy w “Arizona
Dream”.
Dziwnie pisać o kimś,
kto w Polsce recepcję miał w zasadzie zerową, w Stanach ekstremalnie nierówną,
a we Francji -- do przesady ekstatyczną. Urodzony w Newark żydowski komik i
najprawdziwdzy filmowy autor znany jest u nas przede wszystkim z
autotematycznej roli w KRÓLU KOMEDII Scorsesego, gdzie pada ofiarą psychofana w
pamiętnej kreacji De Niro.
Ale Lewis to o wiele,
wiele więcej: połówka legendarnego duetu z Deanem Martinem, a wreszcie bohater
serii idiosynkratycznych komedii w latach 50. i 60., spośród których za
najważniejsze uznaje się zazwyczaj ARTISTS AND MODELS, ROCK-A-BYE BABY,
CINDERFELLA i absolutnie unikalne dziwadło pt. THE BELLBOY. Ten ostatni film
widziałem dwukrotnie; raz na nowojorskim pokazie wypełnionym wyjącymi ze
śmiechu fanami, a raz na zajęciach z moimi studentami, którzy przez bite dwie
godziny nie zaśmiali się *ani razu*. Jeśli o mnie idzie: nie byłem fanem, ale
doceniałem ogrom innowacji i oryginalności.
Lewis to był
przedziwny komik, pracujący w strefie humoru fizycznego, infantylnego,
freudowskiego i kreskówkowego. Podobnie jak inni amerykańscy ekscentrycy --
tacy jak Ernie Kovacs czy Andy Kaufman -- tak i on wynajdywał i definiował swój
język latami (chwilami myślę sobie, że jednym z jego wybitniejszych uczniów
jest David Lynch). Nie byłoby bez niego takich osobowości jak Jim Carrey.
Bardzo przydałaby się
jego retrospektywa nad Wisłą -- dzisiejsza smutna okoliczność tylko dostarcza
do niej pretekstu – pisze o nim Michał Oleszczyk na Facebooku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz