Noc Walpurgi |
Za mną półmetek festiwalowych
wydarzeń, a dzieje się w Koszalinie dużo i intensywnie. "Młodzi i
Film" to spotkanie z kinem debiutantów lub twórców na początku swojej
drogi. Można się zachwycić, choć niestety nie wszystkimi propozycjami.
Skupię się jednak w tej relacji
na propozycjach zdecydowanie udanych, do których mam chęć powracać i o nich rozmawiać.
Najważniejszym z premierowych dla mnie seansów była "Noc Walpurgi". To nie jest kino proste i przyjemne w
odbiorze, jeśli jednak lubimy na ekranie emocje poruszające ważne tematy, to
zdecydowanie czeka na widza wielka nagroda. Jeden z ciekawszych debiutów w
polskim kinie w ostatnich miesiącach. Umiejętne połączenie formy z treścią i
osadzone na barkach dwójki tylko aktorów.
Czym wyróżnia się propozycja
Marcina Bortkiewicza? Przede wszystkim formą, wizualną piękną prostotą,
tematyką i kreacjami. Dawno nie obsadzana w ważnych rolach Małgorzata
Zajączkowska wypadła rewelacyjnie w fascynującym aktorskim pojedynku z młodym i
mało dziś jeszcze znanym Filipem Tłokińskim. Historia osadzona w świecie
operowej divy z bagażem doświadczeń związanych z Holocaustem i II wojną
światową to prawdziwy koncert wielkich tematów, emocjonalnych uniesień i
znaczących wyzwań. Wszystko zaś w czarno-białej estetyce i zamknięte w kilku
ścianach przepięknej i przerażającej rezydencji.
Mocno poruszające kino. Lubię
ekstrema, a ten temat i sposób jego przedstawienia jest dla mnie spójny,
czytelny, początkowo lżejszy, by z czasem zyskiwać na sile. Nie skupiono się
tylko na jednym wątku historii, a cytatów do odnajdywania w filmie jest mnóstwo.
Osobiście nie czuję się przytłoczony natłokiem wiedzy, uważam bowiem, że twórcy
dobrze wyważyli proporcje. Takie historie chłonie się całym sobą.
"Noc Walpurgi" to film
wymagający. Trzeba mu się poddać, chcieć wejść w ten świat, spróbować podążać
za bohaterami, aż do wielkiego finału. Sporo po nim pozostaje w głowie, wiele
trudnych zagadnień do przemyślenia. Wydaje mi się, że nie każdy przyjmie ten
artystyczny film z należnym mu szacunkiem, ale mam nadzieję, że każdy otrzyma
tutaj swoją lekcję. Premiera kinowa w planach.
Inaczej sprawa ma się z filmem "Wołanie" w reżyserii Marcina
Dudziaka. To zdecydowanie nie moje kino, bo też kontemplacyjne historie płynące
wraz z nurtem rzeki nie wywołują specjalnie mojego zachwytu. Artysta-reżyser
wybrał swoją drogę i zapewne z pełną świadomością pominął bardziej istotne dla
mnie elementy filmowej narracji. Bohaterami opowieści są ojciec i syn, którzy
udają się na męską wyprawę w głąb lasu (w dużym skrócie). W tym miejscu filmowa
historia mogła pójść w dwóch kierunkach, ale zamiast survival dramatu otrzymaliśmy
artystyczną i wyciszoną opowieść o dwóch facetach, z której ja niestety wiele
nie wynoszę. Taki to wybór reżysera – uszanuję go więc. Mógł jednak film ten
podążać w nieco mocniejszym kierunku, akcenty mogłyby być wyraźniejsze, a
dramatyczne zdarzenia pojawić się znacznie wcześniej. Był potencjał na taką
opowieść, bo świadczy o tym końcówka i dramatyczne spotkanie bohaterów z
niespodziewanymi gośćmi. To nie jest niestety film dla szerokiego widza więc
wielkie emocje będą zapewne udziałem osób szukających w kinie bardzo wyciszonych opowieści. Dodam jeszcze, że
świetnie "Wołanie" zostało skadrowane, ma swój bardzo ciekawy styl i
dobre aktorstwo.
Kolejna filmowa petarda to znany
już "szerokiej" widowni film "Między
nami dobrze jest" Grzegorza Jarzyny, którego scenariusz powstał na
podstawie dokonań Doroty Masłowskiej. Trzeba umiejętnie wejść w tę narracje, w
tak opowiedzianą historię, z jej wszystkimi znaczeniami, metaforami i
spojrzeniem na świat. Muszę to obejrzeć jeszcze raz… Potrzeba skupienia i
wypoczętej głowy, by przyjąć taką dawkę emocjonalnych doznań. Nie będę nawet
próbował mierzyć się z tym filmem. Napiszę tylko, że to mocna rzecz – trochę teatr
jednak, ale z filmowych charakterem.
Nieco inaczej do opowieści
podeszli twórcy filmu "Arizona w
mojej głowie". Mam wrażenie, że miałem do czynienia ze spaghetti-westernem
rozgrywającym się na polskiej prowincji. Oto dwójka samotnych facetów podróżuje
i rozmontowuje budki telefoniczne. Obaj zamknięci w sobie i po przejściach,
małomówni i celowo odpychający. W tle westernowy klimat, cytaty z historii
dzikiego zachodu i bardzo powolna narracja mająca na celu zbliżenie widza do
bohaterów. Krzysztof Kiersznowski i Eryk Lubos zdecydowanie sprostali zadaniu,
jednak całość bardzo jest trudna do przebrnięcia. Ciekawa koncepcja i kolejny
artysta w kinie ukazuje swój świat.
Z krótkich metraży moją
szczególną uwagę wywołały dwie propozycje. "Dzień
babci" oraz "Kac".
Pierwszy z perfekcyjnym scenariuszem i Anną Dymną w głównej roli. Bardzo dobrze
poprowadzona historia, pełna niespodzianek i zaskakujących rozwiązań. Dwójka
ludzi, tak różnych, ale tak sobie wzajemnie potrzebnych. Świetne kino! Drugi to
film pełny absurdu charakterystycznego dla Macieja Buchwalda, o świecie
urzędników zajmujących się… kacem. Szkoda, że całość trwa tylko 15 minut. Kapitalny
pomysł i wiele ciekawych rozwiązań w tak krótkim czasie. Całość mknie i chwilę
po seansie chce się zdecydowanie więcej. Jest talent!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz