Drugi seans filmu „Pewnego razu w…
Hollywood” zweryfikował moją ocenę najnowszego filmu Quentina Tarantino. Z
pozycji rozczarowującej, teraz to dla mnie film co najmniej znakomity. Znalazłem
do niego klucz i sposób na wejście do tego świata. Moja ocena dziś to 8/10.
Z Nowych Horyzontów pisałem o
filmie m.in.: Nowy Tarantino to
rozczarowanie. „Pewnego razu w… Hollywood” to bardzo długi i mocno przegadany,
ale nic nie wnoszący film w karierze tego twórcy. Jest tutaj kilka świetnych
momentów, dobrych aktorów, polski akcent, ale generalnie mistrz przynudza i
skleca swoją opowieść z dość charakterystycznych elementów. […] Dalej byłem
jeszcze bardziej surowy. Nie będę się
tłumaczył, że zmęczenie festiwalem, że pora późna… Po prostu film nie zadziałał
wtedy i już! Czego oczekiwałem? Zapewne jednej historii, zwartej i spójnej, z
prawidłami sztuki filmowej, ale z błyskiem Tarantinowskiego stylu. I to był
błąd, który uświadomiłem sobie podczas drugiego seansu.
Postanowiłem bowiem obejrzeć ten
film bez szukania tutaj ciągłości narracyjnej w opowieści. Popatrzyłem na tę historię,
jakbym oglądał kilkanaście różnych epizodów przybliżające postaci, miejsca,
czas, w których to wszystko się rozgrywa. Tarantino tymi krótkimi lub dłuższymi
fragmentami swojego filmu opowiada nam historyjki, które w genialny sposób ukazują
nam tak bliskie mu miejsce i tak ważny dla niego czas. „Pewnego razu w…
Hollywood” to nie jest jeden zamknięty film, to filmów kilka. Krótkich i
epizodycznych. Każdy z nich ma swój cel do spełnienia, każdy obejrzeć można
osobno, bez straty dla pozostałych. I to był mój sposób oglądania filmu za
drugim razem.
Skupiając się tylko na jednym
fragmencie filmu, otwieram i zamykam myślenie o nim, śledzę tę historię i nie
szukam jednej wielkiej opowieści. I tutaj Tarantino zabłysnął geniuszem, dał mi
bowiem kilka krótkich filmów w różnych gatunkach, ze zróżnicowanym podejściem
do historii, miejsca, ludzi. Każdy z epizodów trzeba oceniać osobno. Są tutaj: kulisy
Hollywood, jest przyjaźń dwójki facetów i ich dylematy, porażki i sukcesy, jest
piękna kobieta u progu kariery, jest lato miłości, jest finałowa „akcja”. Jest
dramat, komedia, western, thriller, horror… Jedne są szybsze, inne wolniejsze,
jedne bardziej a inne mniej przegadane. I każdy z tych krótkich filmów jest Z N
A K O M I T Y.
A potem po obejrzeniu filmu i
napisów do niego (z małą niespodzianką na końcu) doctarła do mnie całość
przekazu i piękno tego seansu. Sklejam w głowie „Pewnego razu w… Hollywood” z
okruchów w piękny hołd dla dawnych czasów, dla zapomnianych gwiazd, dla kobiety,
której nie dane było dożyć naszych czasów. To jeden z najlepszych filmów
Quentina Tarantino w całej jego karierze. [Ocena 8/10]
Filmem zachwyciłem się już na pierwszym seansie - dla mnie to majstersztyk na równi z Pulp Fiction i Bękartami Wojny. Ale co najważniejsze film wzruszył w finale, co we współczesnym kinie już wcale nie zdarza się często.
OdpowiedzUsuń