piątek, 11 grudnia 2015

Tomek Bagiński o „Wiedźminie” i kinie historycznym


W „Gazecie Wyborczej” ukazał się wywiad z Tomkiem Bagińskim. Spośród wielu, jakie udzielił w ostatnich tygodniach, Bagiński najlepiej w nim przybliża nadchodzącego „Wiedźmina”. Wiadomo co z projektem dzieje się dzisiaj i jaka czeka go najbliższa przyszłość. Reżyser odnosi się też do mających wkrótce powstać u nas wystawnych filmów historycznych.

Po pierwsze okazuje się, że „Wiedźmin” to nie jedyny projekt jaki w Hollywood rozwija Bagiński: Jedna z rzeczy, których się tam człowiek uczy, to nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka. Oprócz bardzo zaawansowanego "Wiedźmina" cały czas rozwijam tam inne pomysły. Czy to oznacza powrót do pracy nad „Hardkorem 44”? Kiedyś do niego wrócę. Im mocniejsze masz na tamtym rynku nazwisko, tym dziwniejsze rzeczy możesz robić. Tarantino czy Nolanowi wolno więcej. A ja dopiero zaczynam.

Bagiński mówi dlaczego sięga do świata Wiedźmina: Bo jest odbiciem naszego. Niby fantasy, ale zarazem mnóstwo zapożyczeń z realności i problemów, które są wokół nas. To, co zawsze podobało mi się w wiedźminie najbardziej, to nonszalancka niezgoda na niegodziwość. Jest gdzieś wielka polityka, ścierają się siły i interesy różnych grup, ale naszego Geralta to nie interesuje. Liczy się pomoc konkretnej osobie, tu i teraz. Potwór terroryzuje wioskę? Trzeba zabić potwora, nawet jeśli osadził go tu jakiś wpływowy czarownik. Ktoś cierpi? Trzeba mu pomóc, nawet jeśli według jakiegoś metaplanu poświęcenie tej osoby jest niezbędne, żeby uratować tysiące innych. Poza tym Geralt to typowy Polak. Mówi: "Mnie to nie interesuje, ja się nie mieszam". A potem i tak robi to, co trzeba. […]I ma poczucie humoru. Na tym polega jego urok. Rzadko w książkach fantasy zdarza się tak błyskotliwy, czarny humor, który jest oczywiście przykrywką dla miękkiego serca. Bo Geralt zgrywa cynika, a okazuje się słupem moralnym tego świata. To właśnie bardzo polskie. Często mówimy głupoty, ale gdy trzeba, bierzemy się do działania. Można powiedzieć, że słabo sprzedajemy się jako nacja - produkt dobry, tylko marketing kompletnie do dupy.

Jak wyglądała będzie na ekranie polskość głównego bohatera i czy jest szansa na jej zachowanie? Mam nadzieję, że w dużym stopniu, nawet jeśli chcemy nakręcić film po angielsku. Dzisiejsi widzowie lubią w kinie rzeczy trochę oryginalne, ale nie za bardzo. To atut: filmów fantasy było mnóstwo, ale z tego obszaru kulturowego - jeszcze nie. Reżyser nie miałby nic przeciwko, by Hollywood odkryło modę na nasze kino. Po modzie na norweskie kryminały może przyjść moda na polskie science fiction. Trochę słowiańskie, trochę inne, dziwne. Mamy unikatowe krajobrazy, ale też stroje, estetykę, specyficzny design rodzący się na styku Zachodu ze Wschodem. Bagiński podkreśla też, że z gier o „Wiedźminie” nie czerpał w ogóle inspiracji ani nie ma w jego projekcie odniesień do tej produkcji lub są ale bardzo niewielkie. Scenariusze filmów bazują na opowiadaniach z topu „Ostatnie życzenie”, głównie „Mniejsze zło” i „Wiedźmin”. Błędem byłoby zaczynanie od bitew na sto tysięcy żołnierzy z piątego tomu sagi - najpierw trzeba wprowadzić do całego cyklu – mówi reżyser.

Bagiński odniósł się też do informacji o zatrudnieniu firmy Sean Daniel Company, która w dorobku ma „wiele średnich filmów”. To skomplikowana gra. Nie zawsze oscarowy producent jest najlepszy akurat do naszego projektu. A Sean Daniel to przede wszystkim producent skuteczny - jego filmy i seriale są wciąż realizowane. Ma mocną pozycję, w tym roku kręcony był we Włoszech "Ben Hur" za 140 mln dol. Od niedawna wiadomo, że nad scenariuszem pracuje Thania St. John, ale okazuje się, że w projekcie tym jest od niespełna roku, a sam projekt rozwijany jest od lat siedmiu. Zależało nam, żeby to była kobieta - w powieściach Sapkowskiego nie brakuje mięcha, rąbania potworów i materiału na "męskie" kino akcji, ale to zarazem książki niemal feministyczne. Mieliśmy wcześniej inny scenariusz, dzięki któremu znaleźliśmy producenta, ale po liście poprawek okazało się, że lepiej napisać nowy. Thania zrozumiała tę historię i postać w sposób najbliższy oryginałowi. Przekład angielski nie oddaje wszystkich niuansów. A ona przyjechała do Polski, spotkaliśmy się z Sapkowskim, długo rozmawialiśmy.

Spotkanie Amerykanów z Sapkowskim owiane było tajemnicą, a Bagiński zaprzeczył jakoby pisarz nie interesował się dalszymi losami swoich bohaterów. Interesuje, ale ma mądrość pacjenta, który ufa swojemu chirurgowi. Myślę, że to spotkanie - utrzymane w tajemnicy, w Łodzi - zrobiło na Amerykanach wrażenie. Lepiej zrozumieli fenomen "Wiedźmina", ale też przekonali się, jaką osobowością jest Sapkowski. On sam, niesłychany erudyta, miał pewnie z tego spotkania dużo zabawy. Co obecnie dzieje się z projektem? Teraz przechodzimy kolejną rundę poprawek, głównie pod dystrybutorów. A my chcemy się trzymać ducha oryginału. Taka gra w przepychanki.

30 mln dolarów nie jest dużym budżetem jak na Hollywood. Im mniejszy budżet, tym większa nad nim kontrola. Nie ma ryzyka, że projekt zawali się pod własnym ciężarem. Jak w przypadku "Siódmego syna" czy "47 roninów", które były planowane na 30-40 mln, ale tak spodobały się studiom, że wpompowano w nie 250 mln. I ciekawe projekty zmieniły się w klapy. Czy zdjęcia kręcone będą w Polsce? Taki mamy plan. Naturalne wybory to Bieszczady i Podlasie, częściowo Jura. Najpierw muszą jednak usiąść panowie z excelami i policzyć słupki, gdzie to się najbardziej opłaca. Może w Polsce, a może u naszych sąsiadów. I w końcu obsada, która daje szansę zatrudnienia aktora pokroju Michaela Fassbendera, dziś grającego w filmie na podstawie gry „Assassin’s Creed”. Finansowo to osiągalne, dla aktorów - ciekawe: mamy dobrze wymyśloną i napisaną postać Geralta, ale też Renfli czy Stregobora. Scenariusze od naszego producenta przeczyta każdy agent w mieście. Problem jest z wiekiem: większość aktorów, o których myślimy, to osoby po pięćdziesiątce, a nasz wiedźmin musi być bardzo sprawny fizycznie. Teraz rozmawiam z dystrybutorami. Jeśli dobrze pójdzie, na początku roku zaczniemy casting. Zdjęcia też być może w przyszłym roku. Czy są obawy co do produkcji „Wiedźmina”? Różne rzeczy mogą się wydarzyć. Sam widziałem, jak duży projekt z uznanym reżyserem po wydaniu 10 mln został zabity trzeciego dnia zdjęć. Wierzę, że "Wiedźmin" się uda. Jeśli nie, przyjmę zasłużony łomot. To ryzyko kręci nie mniej niż sam cel.

Reżyser został też zapytany o plany nakręcenia wielkich hollywoodzkich filmów o polskiej historii i czy uważa to za dobry pomysł. Szczerze? Świetny. Na całym świecie kino jest narzędziem budowania narodowej tożsamości. To kultura w szerokim sensie tworzy potęgę kraju. Kiedy w Stanach powstają filmy o dzielnych amerykańskich żołnierzach, to nawet jeśli ich wojny nie zawsze bywają słuszne, a żołnierzy nie wita się kwiatami, te obrazy zostają w pamięci widzów na całym świecie. Nie jest też tajemnicą, że amerykańska armia mocno wspiera pewnego rodzaju filmy. Oczywiście takie, które pokazują ją w dobrym świetle. A naciski polityczne? Jeśli w Polsce coś powstaje za duże pieniądze, to zawsze musi rezonować z polityką. A powinno wyłącznie z jakością. Albo inaczej: polityka powinna mieć mikroskopijny wpływ na to, jakie filmy powstają. Nie ma obaw o naciski obozu PiS? Napięcia polityczno-finansowe są też w Hollywood. Innej natury, bo tam zaangażowane są z reguły pieniądze prywatne. Jednak proces przeróbek, docinania i formowania produktu, żeby był strawny dla jak najszerszej widowni, jest codziennością. I czasem krzywdzi te filmy. Polityczna potrzeba zrobienia takiego filmu nie może być ważniejsza niż to, żeby był to po prostu dobry film.

Jaka historia mogłaby powstać? Wyobrażam sobie film w duchu "Braveheart" o, powiedzmy, Zawiszy Czarnym. Ale jak przyjdzie co do czego, zaczną się uwagi: przecież to się nie zgadza z faktami, gdzie w ogóle są Litwini pod tym Grunwaldem, czemu Krzyżaków nie pokazano sprawiedliwiej... A jest świetne powiedzenie, którego nauczyłem się w Stanach: jeśli przychodzimy do chirurga, żeby zrobił nam operację na otwartym sercu, to nie mówimy mu, gdzie ma kroić. Bo wierzymy, że jest dobrym chirurgiem, skoro nasz ubezpieczyciel płaci mu grube pieniądze. Politycy albo ludzie z pieniędzmi, którzy chcą inwestować w rozrywkę, wciąż mają u nas przekonanie, że skoro płacą, to powinni decydować. Ale co oni wiedzą o robieniu kina? Czy przypadkiem nie jesteśmy jednak za małym rynkiem? Jeszcze tak. Dlatego określenie "superprodukcja" w kontekście "Miasta '44" czy "Hiszpanki" jest na wyrost: to filmy z budżetem seryjnego amerykańskiego horroru. Ale widownia coraz częściej chodzi do kina, powoli stajemy się bogatsi, więc wydajemy więcej na rozrywkę. Drogie produkcje mogą się u nas w przyszłości zwyczajnie opłacać.

Bagiński pociesza, że Hollywood nasze pieniądze na duże filmy przyjmie z wielką radością: Wszyscy, którzy chcą wydawać pieniądze, witani są w Hollywood z otwartymi ramionami. I wielu szejków arabskich potraciło tam już fortuny. Bo Hollywood to sprawny system wysysania pieniędzy od ludzi, którzy chcą je wydać, licząc, że od razu wyprodukują hit. Ale tak to nie działa. Co dziś radzi reżyser? Najgorsze rozwiązanie to wydać te pieniądze na jeden albo dwa filmy, które z założenia mają być arcydziełami. Nie będą. Lepiej stworzyć fundusz na tzw. development, czyli rozwijanie projektów. Sto razy mniejszy. Postawić jasny cel: chcemy, żeby te filmy mówiły o polskiej historii, ale niczego więcej nie sugerujemy, dajemy pełną wolność. W ramach takiego funduszu można wyłonić trzydzieści projektów, niech wygra najlepszy. Ale nie wybrany przez gremium starszych panów w politycznym gabinecie, tylko ludzi, którzy znają się na kinie. Czy w ogóle Hollywood będzie zainteresowane naszą historią? Oczywiście. Absolutnie wyobrażam sobie świetny film o Pileckim. Albo o "żołnierzach wyklętych", to genialny temat.

I tutaj doszliśmy do tematu, który mnie interesuje najbardziej, czyli „Hardkor 44”. Skoro wiemy, że kiedyś Bagiński może powrócić do tego tematu, to jak zakończyła się na razie ta historia? Projekt zapowiadał się imponująco. To był typowy zbyt ambitny plan ludzi, którzy porywają się z motyką na słońce. Ten projekt szybko nam się rozrósł. Wiedzieliśmy, że aby go zrobić tak, jak chcemy, musimy szukać pieniędzy poza Polską. Mieliśmy dużo szczęścia, mogliśmy zaprezentować "Hardkor '44" w największych hollywoodzkich studiach topowym executive directors. Czyli ludziom, których nie ma w napisach, ale to oni decydują, co idzie do produkcji. Podobały się założenia, rozsądnie wymyślony budżet, pomysły castingowe, fabuła. Rozbiło się o czysty marketing. To miał być nietypowy film: nie dość, że o powstaniu warszawskim, to jeszcze z robotami i elementami nowoczesnego kina akcji. Świetnie, ale - to podstawowe pytanie w Hollywood - jak taki film "sprzedać", powiedzmy, chłopakowi z New Jersey, który nie ma pojęcia, gdzie leży Warszawa?

Na koniec Bagiński zapowiedział też, że do animacji już nie powróci, że swoją karierę pchnął w kierunku filmów fabularnych. Żeby zrobić pełnometrażowy film animowany, musiałbym się zająć kinem familijnym albo komedią, co niespecjalnie mnie interesuje. Siedem lat temu zresetowałem się zupełnie i zacząłem budować pozycję w kinie fabularnym od zera.

Cały wywiad autorstwa Pawła Felisa znaleźć można TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz