Reżyser Florian Henckel von
Donnersmarck ma na swoim koncie Oscara za bardzo udane „Życie na podsłuchu”,
ale późniejszy „romans” z Hollywood wypadł słabo. Po ośmiu latach od „Turysty” z
Angeliną Jolie niemiecki twórca powraca do kina i do swojego kraju. Powraca
znakomitym filmem „Obrazy bez autora”. Bałem się tych 188 minut, ale ogląda się go z wielkim zainteresowaniem i bez najmniejszego znużenia.
Film „Obrazy bez autora” swoją
premierę miał w konkursie festiwalu w Wenecji w 2018 roku, na początku 2019 roku
zdobył dość zaskakująco - na pierwszy rzut oka - dwie nominacje do Oscara (dla filmu nieanglojęzycznego oraz za zdjęcia),
a później jeszcze wiele innych wyróżnień. To taki film niespodzianka, któremu
trudno zaufać (kolejny obraz o artyście, historii Niemiec, nazizmie, a w
dodatku ponad trzy godziny w kinie), ale seans wynagradza poświęcony czas z
nawiązką. Siła tej filmowej propozycji tkwi w niezwykle ciekawej historii, w
umiejętnie budowanej strukturze opowieści, w bardzo nieoczywistym i
nieprzewidywalnym kierunku rozwoju tej historii.
Twórcy nie proponują bowiem
klasycznej biografii kolejnego artysty godnego naszej uwagi, sięgają głębiej i
do mniej oczywistych losów ludzi uwikłanych w sieć powiązań władzy, pasji i
miłości. Te trzy elementy pięknie się filmowo komponują, uzupełniają i
wzajemnie napędzają. Ta opowieść prawdziwie zaskakuje. Nie spodziewałem się
tego po współczesnym niemieckim kinie, które w ostatnich latach głównie rozlicza
się ze swoją przeszłością, ale robi to bez większego wyrafinowania. „Obrazy bez
autora” wymykają się takim prostym ocenom i idą znacznie dalej.
Pisząc scenariusz Florian Henckel
von Donnersmarck oparł się na losach Gerharda Richtera niemieckiego artysty
wizualnego. Jak piszą encyklopedie: „jednego z najważniejszych współczesnych
niemieckich artystów”, którego prace osiągają dziś zawrotne kwoty na aukcjach.
Przygotowując się do filmu reżyser przeprowadził rozmowy z Richterem, ale
ostatecznie ten artysta nie chciał być szczególnie mocno kojarzony z tą filmową
opowieścią. Jest to bowiem bardzo bolesna wyprawa do przeszłości i po seansie w
pełni go rozumiem. W samym filmie wiele z elementów życiorysu Richtera pokrywa
się z losami głównego bohatera o imieniu Kurt.
Bo generalnie wszystko się zgadza,
ale wszelkie opisy filmu nie oddają sposobu, w jaki przybliżono tych bohaterów,
ich życie, losy i świat wartości. Nazistowska przeszłość, wojna, powojenny ład
w Europie, ucieczka i kariera na zachodzie, miłość, śmierć, rodzina. Niby
klasyka, ale jednak znaleziono do opowiedzenia tej historii swoją własną drogę.
Wszystko jest idealnie wymieszane, zrozumiałe i zaskakująco nieoczywiste. To
nie jest jeszcze jedna opowieść o sukcesie i triumfie po trudach, jakie stały
na drodze bohatera. Historia Kurta to portret artysty poszukującego swojego
sposobu na wypowiedź w sztuce, jego zmaganie się ze światem, własnymi
słabościami. To też historia wielu innych osób z jego otoczenia, których
historie pięknie i mądrze, a czasami przerażająco, wybrzmiewają na ekranie.
Można byłoby w bardzo prosty sposób to wszystko w scenariuszu opowiedzieć, ale
przewrotność filmu „Obrazy bez autora” polega na tym, że twórcy nie poszli na
łatwiznę.
To właśnie w taki sposób powinno się dziś
tworzyć filmy o historii i z historią. Unikać prostych rozwiązań, zbaczać z
klasycznej drogi, zaskakiwać widzów, budować napięcie i przede wszystkim
zainteresować opowieścią. „Obrazy bez autora” to pasjonująca filmowa wyprawa do
przeszłości, bez prób rozliczania, bez uprawiania nudnego już niemieckiego kina
wstydu. To wszystko tutaj jest, ale nie kuje w oczy, nie rzuca oskarżeń
płomiennymi przemowami i wielkimi scenami z setkami statystów. Do
przedstawienia tej historii wystarczyła filmowa szczerość i pasja opowiadania. Filmowa
lekcja dla twórców polskiego „Kuriera” i innych autorów chcących mierzyć się z
przeszłością swoich krajów. [Ocena 8/10]
***
Film obejrzany w ramach 25.
Wiosny Filmów. Data ogólnopolskiej kinowej premiery nie jest znana.
Dziękuję za tę recenzję. Nie minęła jeszcze doba od czasu, gdy obejrzałam "Bild ohne Autor" na Festiwalu Transatlantyk w Łodzi. Pozostaję ciągle pod dużym wrażeniem po projekcji. Oryginalna wersja dialogowa pozwoliła mi uchwycić pewne niuanse językowe, których nie oddawały napisy polskie i angielskie. Co do obrazów w tytule, to dla mnie fabuła opierała się na kilkunastu (może więcej) znaczących obrazach bardziej niż na dialogach. To one prowadziły mnie przez 3 godz.filmu i sprawiły, że czas nie dłużył się. Tym samym t
OdpowiedzUsuńytułowych obrazów nie zawężałabym do dokonań artystycznych Kurta Banerta po wschodniej, czy zachodniej stronie Łaby. Zgadzam się, że nie jest to kino wstydu. Ale kino niemieckie musi przejść przez tę falę również. Zaczęli bardzo późno, gdy my Polacy mamy już dawno poza sobą kino wojny i Kolumbów. Ale ważne, że przełamali narodową blokadę. Kończę obrazami, które noszę od wczoraj w sobie:bezkresne łany zbóż, wzgórza i doliny widziane przez młodego Kurta z wysokości drzewa,ławica samolotów lecąca na Drezno,symboliczne zmywanie schodów w szpitalu przez Kurta-studenta z pogodą ducha na twarzy, uzbecka chata z jako izba szpitalna dla zestrzelonego niemieckiego pilota z poparzeniami głowy...Ciekawe, czy i jakie "obrazy bez autora" wykreowałyby z nich Kurt Banert?
Dobrze piszesz
OdpowiedzUsuńNaprawdę rewelacyjny film. Chciałoby się by film trwał 5 czy 7 h.. jeśli będę mógł to pójdę jeszcze raz.. i nie zejdę na "psy"...dałbym 10 pkt na 10 możliwych.. być na takim filmie to jakbt zobaczyć Oscara do sześcianu... Jak się cieszę że to arcydzieło zobaczyłem...i bardzo dobra recenzja.. dziękuję..
OdpowiedzUsuńJestem pod wrażeniem. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń