Lokatorki |
Wczoraj oficjalnie, a dzisiaj dla
mnie rozpoczął się 56. Krakowski Festiwal Filmowy. Lubię to miasto, tych ludzi
i takie kino. Codziennie wśród bardzo wielu propozycji poszukuję filmowych
pereł. Dziś miałem szczęście takie znaleźć.
To nie był zbyt długi filmowy
dzień, ale i tak w ciągu kilku godzin udało mi się zobaczyć kilka filmów, z
których zdecydowana większość była propozycjami godnymi uwagi. Dzień rozpoczął
się od filmu „Ciepło-zimno” (Konkurs
polski) w reżyserii Marty Prus z Łódzkiej Szkoły Filmowej (producent Marcin
Malatyński – przypadkowo bohater dnia!), którego ciężar gatunkowy ukazuje nam
kolejny dramatyczny i społeczny talent wśród młodych polskich autorów/autorek. Ta
filmowa opowieść boli, ale zapewne taka miała być – nie pozostawiać obojętnym,
mocno potrząsnąć, pokazać świat bezwzględny. Oto na swojej drodze spotykają się
dwie kobiety (powtarzająca się niestety Magdalena Berus oraz Katarzyna Wajda),
ta młodsza-bardzo niegrzeczna i ta starsza mocno-zniszczona. Obie mają za sobą
historie, obie cel do zrealizowania, łączy je ból i chęć doprowadzenia do
zamierzonego finału. Ten, jak i cała droga obu kobiet, to kilka niespodzianek i
zwrotów akcji czekających na widza. Marta Prus wykazała się umiejętnością
kreacji, szczególnie w pierwszej części swojego filmu. Kapitalnie udało jej się
mylić filmowe tropy, zaskakiwać widza pomysłami i często sprowadzać go w
obszary dość nieoczekiwane. To spora zaleta i tutaj należą się brawa. Żałuję
jednak, że autorka zdecydowała się na taki ciężar tego filmu, który wraz z
rozwojem akcji przytłacza i wpędza w totalną depresję. A gdyby tak utkać z tej
historii nieco mniej ponury obraz świata? Wiem, marudzę.
Na dowód drugi z dzisiejszych
obrazów z Łódzkiej Szkoły Filmowej, wyprodukowany także przez Marcina
Malatyńskiego. „Lokatorki” (Konkurs
polski) to kino równie udane i przejmujące. Klara Kochańska także skonfrontowała ze sobą dwa różne światy, dwie
kobiety, dwie bohaterki mocno doświadczone i obciążone. Punkt wyjścia w „Lokatorkach”
jest bardzo ciekawy i zapewne bliższy codziennemu życiu. Oto bohaterka (Julia
Kijowska) kupuje na aukcji komorniczej mieszkanie, ale jak się okazuje ciągle
zamieszkałe przez byłych właścicieli. Zaczyna się film… Takie zawiązanie akcji
otwiera sporo możliwości i może prowadzić w różnych kierunkach. Klara Kochańska
w swoim 30-minutowym dyplomie fabularnym zdecydowała się pójść dość sprawdzoną
drogą mocnej konfrontacji. Efekt wyszedł dobry, ale nie powalający.
Atmosfera gęstnieje, światy się zderzają, za chwilę dojdzie do „przegrzania”, a
potem do otwartego zakończenia. Pomysł i wykonanie dobre, aktorzy świetni, ale
pozostało we mnie małe poczucie niedosytu. Po prostu z wielu możliwych
rozwiązań tej historii, zakończenie choć otwarte, okazało się aż nadto
oczywiste.
Obie reżyserki z Łódzkiej Szkoły
Filmowej świetnie się spisały i będę wypatrywał ich debiutów fabularnych.
Byłoby jednak wskazane, gdyby inspiracji do tych nadchodzących ważnych filmów poszukiwać w świecie nieco mniej bezwzględnym,
szarym, ponurym i z gruntu złym. Przecież nie tylko tego uczą w szkołach…
Kontynuując spotkanie z
reżyserkami z Łódzkiej Szkoły Filmowej nie sposób przejść obojętnie obok
dokumentalnego filmu Emi Buchwald zatytułowanego „Nauka” (Konkurs polski). I tutaj producentem był Marcin
Malatyński, ale zdecydowanie mamy do czynienia z inną formą wypowiedzi i
zapowiadam pojawienie się sporego reżyserskiego talentu (nikomu nie
umniejszając). „Nauka” to kamera postawiona w domu kilkorga rodzin, które przygotowują
swoje pociechy do recytacji wiersza Juliana Tuwima „Nauka”. Wchodzimy do kilku
światów, w których kilkulatkowie z rodzicami toczą „bój” podczas nauki. I te
właśnie konfrontacje stanowią o sile filmu. Są to bowiem kapitalne obserwacje
relacji rodzinnych, ze szczególnym spojrzeniem na współczesne dzieciaki. A
wiem, co piszę bowiem w kilku przypadkach w filmie widziałem nasze (mojej żony
głównie) zmagania z maluchami podczas naszych domowych „lekcji”. Emi Buchwald
świetnie odnalazła się w tych domach, pozwala powoli krążyć kamerze w czasie
ich spotkań, nie ingeruje, nie czuć jej obecności, a dzięki temu rodziny
otwierają się jak rzadko kiedy na ekranie. Mistrzowska obserwacja życia, z
kapitalną puentą w finale. Poproszę więcej takiego kina.
Dokumenty stanowiły dzisiaj
znaczną część mojego programu. Dość przypadkowo skonfrontowałem ze sobą kilkoro
ludzi z różnych stron świata. Najpierw w filmie „Wytrwałość” (Konkurs polski) spotkałem Bena Barenholtza, cenionego
nowojorskiego propagatora kina niezależnego i producenta, który po wielu latach
powraca do Polski i na Ukrainę by zmierzyć się z tragiczną historią swojej
rodziny z czasów II wojny światowej. Najcenniejsze w tym filmie jest zachowane wspomnienie
bohatera i jego brata oraz ich powrót na Wołyń, do miejsc dzieciństwa. Barenholtz
chodząc po miejscach kaźni wspomina czasy Holocaustu i jak sam mówi, tylko taka
forma upamiętnienia tych zbrodni ma dla niego sens. Ciężkie to kino, temat
bolesny, bohater pokazany zgodnie z prawidłami sztuki filmowej. Bez finezji,
błysku, oryginalności.
Inaczej było w przypadku kolejnej
propozycji. Bohaterowie filmu „Bracia”
(sekcja Laureaci festiwali) też mogliby opowiedzieć o swojej traumatycznej
przeszłości po zesłaniu na Sybir i do Kazachstanu, ale szczęśliwie reżyser Wojciech
Staroń nie sięga prawie w ogóle do tych wspomnień. Tytułowi bracia Alfons i
Mieczysław Kułakowscy po wielu dekadach powrócili do Polski i mimo, że są już w
podeszłym wieku, żyją pod jednym dachem w dawnej ojczyźnie. Staroń skupił się
na dwóch osobowościach, dwóch różnych ludziach, różnych postawach i różnych
relacjach. Braci dzieli niemal wszystko, ale wyraźnie są sobie wzajemnie
potrzebni. Film jest czasami dla nich bezwzględny, ale przez to na ekranie
pobrzmiewa autentyzm, którego tak bardzo wypatruję w dzisiejszym kinie.
Częściej jednak autor ukazuje braci w sytuacjach bardzo rodzinnych, ciepłych,
bliskich. Niezbyt często spotkać można na ekranie tak umiejętnie pokazaną zażyłość
między dwiema osobami.
Kolejny dokument miał być
dzisiejszym wydarzeniem, ale „Mnich z
morza” (Konkurs polski) okazał się dla mnie pozycją mocno rozczarowującą.
Niespecjalnie potrafię wejść w ten świat i spróbować go przybliżyć. Nie czuję niestety
takiej potrzeby, ten bohater prawie w ogóle mnie nie porwał, jego historia nie
wciągnęła, a daleka Tajlandia pozostała równie daleka, jak przed filmem.
Wyprawa by przyjrzeć się pewnemu zjawisku o bardzo lokalnym charakterze zapewne
była dla twórców ważnym doświadczeniem. Niestety jej efekt na ekranie już tak
nie wygląda.
Na koniec o jednym jeszcze
filmie. Jak widać w tej relacji i będzie widać w kolejnych, skupiam swoją uwagę
na polskich produkcjach. Przytrafią się jednak i zagraniczne propozycje. Do
bardzo udanych należy krótki kanadyjski film zatytułowany „Wiadukt” (sekcja Laureaci festiwali). Idealnie nadaje się on do
spuentowania mojego narzekania na smutne polskie krótkie filmy. Kanadyjczycy
nakręcili film o cierpieniu, ale po mistrzowsku nie popadli w przesadną
depresję, swojej historii dając genialną umiejętność pozytywnego wyjścia z
najcięższej tragedii. Można?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz