Szkoda, że nie mam czasu, by napisać obszerny artykuł o jednym z moich ulubionych filmów fantastycznonaukowych. Dziś mija dokładnie 35 lat od dnia amerykańskiej premiery „Łowcy androidów”. Nie pamiętam niestety tamtych gorących dni, ale wiem jedno – mamy do czynienia z arcydziełem.
W 1982 roku do amerykańskich kin weszło wiele bardzo
oczekiwanych filmów. Na szczycie kandydatów do tytułu najważniejszego z nich
znajdował się na pewno „Łowca androidów”, ale były także wtedy w kinach m.in.
„E.T.” (pogromca box office), „Mad Max 2”, kolejny „Star Trek”, „Coś” (premiera tego samego dnia!), „Duch”,
„Conan barbarzyńca”, „Tron”, „Rocky III”, „Firefox”, „Ludzie koty”. Masakra!
Nie konkurencja jednak zadecydowała o porażce „Łowcy androidów”, ale
zdecydowane minięcie się z oczekiwaniami ówczesnej publiczności, zaproponowanie
im zbyt radykalnego filmu SF, na którego mroczny klimat i bardzo nietypową
akcję nikt nie był wtedy przygotowany.
Przyczyn niepowodzenia filmu w 1982 roku jest na pewno więcej.
Film przecież zniszczony został wtedy także przez producentów, przemontowany
przez nich wbrew wizji Ridleya Scotta, od którego zażądano dodania kilku
niepotrzebnych elementów, jak głos bohatera w offie komentujący przebieg akcji.
Ta wersja nie działa do dziś. Nie pomogli krytycy, którzy chwalili klimat, ale
narzekali na całość. Wpływy w wysokości 26 milionów dolarów nie były aż tak
złe, ale film kosztował 30 milionów dolarów, nie można więc było mówić o
sukcesie. Na pocieszenie twórcy zdobyli dwa Oscary, za scenografię i efekty
wizualne – i tutaj Akademii należą się wielkie brawa, za dostrzeżenie tego
dzieła i uhonorowanie jego starań w kształtowaniu odważnych wizji przyszłości.
Szkoda tylko, że premiery nie dożył sam Philip K. Dick, którego „Czy androidy
marzą o elektrycznych owcach?” był inspiracją dla filmu. Pisarz zmarł trzy
miesiące przed wejściem „Łowcy androidów” do kin, ciekawe jak oceniłby to
dzieło wtedy.
Ale „Łowca androidów” nie został zapomniany. Gdzieś w latach
osiemdziesiątych fani kina zaczęli go odkrywać na nowo, analizować i czcić.
Pojawiły się kolejne wersje filmu, prezentowane to w telewizji, to na
festiwalach science fiction i w końcu wydane na Laserdisc, VHS, DVD czy Blu-ray.
Wersja DVD wydana dokładnie przed 10 laty była podsumowaniem starań o
przywrócenie autorskiej wersji filmu. Jeszcze w latach 80., a potem podczas
kolejnych dekad „Łowca androidów” stał się filmową legendą, a niechciany
klimat, niesamowita wizja przyszłości oraz sama historia starcia ludzi z replikantami
zaczęły się jawić, jako oryginalna, pełna pasji filmowa opowieść. Ridley Scott okazał
się wizjonerem, a jego film jednym z najważniejszych dzieł gatunku w historii.
W mojej ocenie to absolutna czołówka kina fantastycznonaukowego.
Za co lubię najbardziej „Łowcę androidów”? Jest kilka elementów, które stawiają ten film wśród najlepszych. Spróbuję tak na szybko je wynotować:
- niesamowita wizja przyszłości, której projekty koncepcji stworzył
genialny Syd Mead
- nastrój i klimat Los Angeles z 2019 roku, mroczny i brudny,
świetne wymyślony przez Scotta i scenografów
- radykalizm przyszłości w filmie, bo Scott nie daje nam
łatwej opowieści, mnożąc przed widzami liczne wyzwania
- wielka muzyka Vangelisa, wraz z jej kolejnymi klonami i
uzupełnieniami
- Harrison Ford w roli detektywa przyszłości, niczym
bohaterowie Chandlera
- scena przeszukiwania zdjęcia przez Deckarda
- wizjonerskie, bardzo piękne i tradycyjne efekty wizualne i
specjalne
- Daryl Hannah w niesamowitej charakteryzacji androida, oczywiście
Rutger Hauer jako Roy Batty, Brion James jako Leon Kowalski, William Sanderson
jako J.F. Sebastian i jego niesamowite zabawki w tym niesamowitym pustym
budynku oraz tajemniczy Gaff w interpretacji Edwarda Jamesa Olmosa
- finałowa scena na dachu i symboliczny lot gołębia
- umiejętne zastosowanie zwolnionych ujęć, chociażby w
scenie śmierci Zhory
- tradycyjne efekty wizualne, nienachalne, pomysłowe,
twórcze
Dziś mija 35 lat od premiery „Łowcy androidów”, a ja próbuję
sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach obejrzałem ten film po raz
pierwszy. Na pewno było to kilka lat po premierze, w momencie odrodzenia filmu,
głównie dzięki erze VHS. Nie pamiętam swojej pierwszej reakcji, ale miałem
wtedy gdzieś około 17 lat, chłonąłem kino i wygląda na to, że „Łowca…” mnie
wciągnął. Po tym pierwszym seansie, były kolejne, a każdy z nich pozwolił mi dostrzegać
kolejne wybitne elementy filmu. Bo rzeczywiście odkrywanie „Łowcy androidów”
trwało wiele lat, ale nie bez przyczyny dziś na półce z filmami mam kilka
różnych wydań tej niesamowitej produkcji Ridleya Scotta.
W październiku tego roku pojawi się sequel „Łowcy
androidów”, temat bardzo niebezpieczny i łatwy do potępienia. Próba mierzenia
się z legendą to wielkie i trudne wyzwanie, ale zaangażowanie Dennisa
Villeneuve’a i Rogera Deakinsa pozwala mi wierzyć w powodzenie tego filmu.
Czekam jednak na niego z niepokojem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz