Panie Scott, nie kupuje tego... |
Czym jest więc nowy „Obcy”? Postawmy
sprawę jasno, bo w sumie wiadomo było to już wcześniej. To bezpośredni sequel „Prometeusza”,
którego akcja dzieje się w określonym czasie po tamtym filmie. Miejsce akcji tylko
dla niektórych będzie niespodzianką, ale twórcy umiejętnie skrywają ją przed
widzami przez część filmu. I ok, niech tak będzie. Bohaterami historii są
członkowie statku kolonizacyjnego, którzy przerywają swoją misję i lądują na
planecie, z której napłynął tajemniczy sygnał. Ok, klasyczne rozwiązanie znane
z pierwszego „Obcego”. Załoga jest fajna, z tym że wiele postaci nie zostało
umiejętnie rozwiniętych. Z „Nostromo” było inaczej, a każdy z siedmiu członków
miał swoje zdecydowane „pięć minut”. W „Przymierzu” załoga jest większa i
niestety wiele osób pozostaje anonimowymi, choć dobrze rokowali i na pewno
zasługiwali na więcej uwagi. Z wszystkich aktorów bardzo rozczarowała Katherine
Waterston, wokół której kręci się cały film. Niestety… Aktorka nie ma charyzmy,
nie ma „ognia”, nie przyciąga uwagi, a w jej „umiejętności” po prostu nie
wierzę. Michael Fassbender dwoi się, by ciągnąć historię, ale i tutaj po jakimś
czasie robi się nudno i przewidywalnie.
A jeśli chodzi o rozwiązania
fabularne… Jest katastrofa podczas spokojnego lotu statku kolonizacyjnego,
która przypomną chociażby niedawnych „Pasażerów” i wiele innych tego typu
opowieści. Jest tragedia i pierwsze straty, jest żałoba, która trwa na ekranie
bardzo krótko i szybko zostaje zapomniana. Potem napływa sygnał i to pierwsze
ze zbyt prostych rozwiązań, jak na „Obcego”. Jest obowiązkowy lot na nieznaną
planetę w celu zbadania tajemniczego sygnału i oczywiście penetracja planety. I
tu zaczynają się największe problemy „Obcego: Przymierze”. Pierwszy z nich to
sposób „zarażenia” kolonizatorów – zbyt banalny, jak na tę serię. Drugi to
historia wcześniejszych mieszkańców planety – naprawdę, tak łatwo można było
ich zniszczyć? Kolejny to filozoficzne dysputy androida, w których przychylni
widzowie i recenzenci dopatrują się wartości nowego „Obcego”. Dochodzę też do
kluczowej kwestii mitologii tej serii. Czy rzeczywiście obejrzeliśmy moment
narodzin słynnego potwora? Przecież „Prometeusz” coś innego sugerował, rola
Inżynierów prowadziła gdzieś indziej. Koncepcja pochodzenia Obcego wydaje mi się
niespójna, kompletnie nieprzekonująca i mocno naciągana. I za cholerę nie wiem,
gdzie wylądują członkowie załogi „Nostromo”, którzy znajdą te wszystkie jaja.
W „Przymierzu” Ridley Scott i
jego scenarzyści przygotowali dla widzów kilka niespodzianek i zwrotów akcji.
Zastanawiam się po co, skoro wszystkie były bardzo łatwe do przewidzenia i do
rozszyfrowania. A pamiętacie pierwszego „Obcego”? On nie potrzebował tych
wszystkich atrakcji, była załoga i ósmy pasażer i walka o przetrwanie, a jakie
to było napięcie! Niedawno ponownie obejrzałem „Obcego – 8 pasażera Nostromo” i
nowy film w konfrontacji z klasykiem ponosi klęskę. Skąd to rozczarowanie,
skoro powstał tak widowiskowy produkt? W przesycie właśnie.
Klimat „Przymierza” zawodzi,
szczególnie w drugiej kluczowej części filmu, kiedy odwiedzamy miejsca, mające
w założeniu zrobić na nas największe wrażenie. Potęga tego świata i jego
mroczna strona wydają się kompletnie odstawać od serii filmów o „Obcych”. Po
raz pierwszy odwiedzamy inną cywilizację i… w żaden sposób nie jest dane nam
poznać ją bliżej. Może to i lepiej, bo pomysłu na rozwinięcie tego tematu
twórcy nie mieli. Z tym, że jeśli wkraczamy na ten teren, to można byłoby nieco
ciekawiej go rozwiązać. A co otrzymujemy? Niedosyt niestety, jak na historię
Inżynierów, na którą czekaliśmy tak długo. Scott ciągle skrywa przed nami zbyt
wiele, a może po prostu nie ma pomysłu? W dodatku ciągle nie czuć związku
klasycznej części z nowymi odsłonami. ŻADNEGO! Ridley Scott błądzi, niby
porusza się w tym samym wszechświecie, ale nie potrafi tego sensownie połączyć
w całość. I niestety podobno ma już napisane scenariusze kolejnych odcinków.
I jeszcze strona realizacyjna. Po
świetnym „Marsjaninie”, tym razem Ridley Scott niczym nie zaskakuje, powtarza
swoje zagrywki z „Prometeusza”, nie wyciąga wniosków z tamtego filmu, nie idzie
dalej, a nawet się cofa. Widać to szczególnie w przypadku efektów wizualnych,
które wyglądają na średnio dopracowane, nie zlewają się z prawdziwą
scenografią, wyraźnie odstają poziomem od poprzedniego filmu. Ja po prostu widzę
sztuczność efektów, a to jest niedopuszczalne w przypadku takiej produkcji i w
czasach, kiedy efekty zlewają się z filmem – czego przykładem chociażby „Łotr 1”.
Za to na duży plus zapisuję nową wersję Xenomorpha w jego finałowej postaci.
Tutaj twórcy bardzo się postarali zbliżyć go do wyglądu Obcego z pierwszej
części. I zamiast skupić się właśnie na tym potworze i szerzeniu przez niego
czystego zła, do filmu wprowadzone zostały także dwa inne potwory, o białej skórze,
przeraźliwie odpychające i śmiertelnie szybkie. To właśnie w nich dostrzegam
największą porażkę „Przymierza”, a scena z Davidem zbliżającym się do Obcego to
już w ogóle jakieś kuriozum.
Rozumiem, że próba mnożenia „atrakcji”
w filmie jest dostosowana do potrzeb współczesnego widza, który chce podobno „więcej
i mocniej”. Na pewno? Wizjoner kina zrobiłby inaczej, wbrew oczekiwaniom,
podjąłby ryzyko, szukałby nowych rozwiązań na przykład w nieco skromniejszym
przedstawieniu całego spektaklu. W Hollywood trudno o odważne decyzje, ale przecież
liczne porażki filmów SF powinny skłonić producentów do szukania nowej drogi.
To właśnie Ridley Scott powinien być takim twórcą, bezkompromisowym i odważnym.
Tymczasem jego seria sięgnęła właśnie jakiejś ściany, mistrz nie ma już nic
twórczego do powiedzenia i odcina kupony od popularnego tematu. Kasa, kasa…
Tym mocniej boli decyzja o
odwołaniu realizacji bezpośredniej kontynuacji „Obcego: decydujące starcie”
Neilla Blomkampa. I tym bardziej niepokoi informacja o kręceniu kolejnych
części „Obcego” przez Ridleya Scotta.
PS. Jak dobrze, że „Blade Runner
2049” zrobił ktoś inny…
[Ocena: 5/10]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz